Licho nie śpi. Recenzja filmu „Blair Witch” - Sebastian Pytel - 17 września 2016

Licho nie śpi. Recenzja filmu „Blair Witch”

Gdy w lipcu 1999 r. na ekrany kin trafił nakręcony przez dwójkę studentów Blair Witch Project nikt nie przypuszczał, że ten skromny, na wpół amatorski film będzie po latach uważany za szczytowe osiągnięcie w dziedzinie marketingu i da początek całej serii horrorów kręconych „z ręki”. Twórcy całego zamieszania, Daniel Myrick i Eduardo Sánchez, idealnie połączyli kilka błyskotliwych pomysłów realizacyjnych. Najpierw wiarygodnie spreparowali legendę wiedźmy z Blair, następnie opowiedzieli o niej trójce nikomu nieznanych aktorów, a na końcu wykorzystali globalny wymiar Internetu i lokalny zasięg prasy, tworząc perfekcyjnie sprzężony viral. Dzięki stronie internetowej i paru ogłoszeniom o zaginięciu trójki filmowców, z prędkością światła poszła w świat fama, że mity są prawdziwe, nagranie autentyczne, a aktorów występujących przed kamerą dotychczas nie odnaleziono. W taki oto sposób z filmu, który kosztował 60 tysięcy dolarów i został nakręcony w 8 dni, dystrybutor wycisnął niemal ćwierć miliarda dolarów.

Ale jak mawiał Gordon Gekko z Wall Street, „pieniądz nigdy nie śpi”, a „chciwość jest dobra”, w związku z czym w niewiele ponad rok od premiery Blair Witch Project, studio miało już gotowy sequel. Kontynuacja zerwała z techniką found footage na rzecz imitacji fabuły, choć rola kamer pozostała istotnym elementem opowieści. Co prawda Księga cieni: Blair Witch 2 wyciągnęła z portfeli widzów trzykrotność budżetu produkcyjnego, ale była przy tym filmem tak niewiarygodnie złym, że zamknęła wrota do planowanego prequela. Temat wiedźmy z Blair powrócił jeszcze w całkiem udanej trylogii gier komputerowych, by potem zniknąć na długie lata.

Cykl, który swego czasu miał spory potencjał na współczesną wersję mitologii Cthulhu, z czeluści wydobył Adam Wingard, autor fantastycznego Gościa z 2014 roku. Z jednej strony branie się za bary z martwą franczyzą to klasyczna misja samobójcza, z drugiej oczekiwania względem nowego rozdania praktycznie żadne. Stąd o powstaniu Blair Witch dowiedzieliśmy się dopiero pod koniec lipca tego roku, gdy na Comic-Conie wytwórnia Lionsgate ogłosiła, że planowany horror The Woods tak naprawdę będzie powrotem w głąb złowieszczego lasu Black Hills. Mamy więc do czynienia z zupełnym odwróceniem sytuacji sprzed siedemnastu lat. Blair Witch wchodzi do kin niemal bez zaplecza marketingowego, w czasach gdy nikt nie da się nabrać na pozorowaną autentyczność rejestracji, a Internet wręcz ugina się pod ciężarem podobnych symulacji. W dodatku na półtora miesiąca przed Halloween i z konkurencją pokroju Snowdena Olivera Stone’a i Bridget Jones 3 Sharon Maguire.

Cóż, Bob Dylan śpiewał, że „gdy nie masz nic, to nie masz nic do stracenia”. W myśl słów geniusza folku, Wingard stawia wszystko na jedną kartę: wraca do found footage, odtwarza klimat pierwowzoru i wylewa fundamenty pod nowy początek. Z kolei scenariusz Simona Barretta dość wiernie trzyma się reguł trylogii video geeka Randy'ego, wygłoszonych pośmiertnie w Krzyku 3. Wydarzenia z poprzedniej części istnieją tylko teoretycznie, a narracja obiera wyraźny kurs na oryginał z łącznikiem w osobie brata Heather, Jamesa i centralnym motywem poszukiwań zaginionej siostry. Ten powrót do przeszłości ma swoje plusy (stawka jest bardziej osobista), ale częściej robi za kotwicę na pełnym morzu. Przez to dla kogoś, kogo uwaga będzie ślizgać się jedynie po fakturze obrazu i wyjściowym skrypcie (młodzi znów się gubią), Blair Witch będzie niczym więcej niż powtórką z rozrywki – to ten sam, co przed laty zestaw szeptów i krzyków układanych rwanym montażem w symfonię grozy. A trzeba z góry uprzedzić, że Wingard nie szczypie się ani z jump scare’ami, ani z trzaskiem „zamrażanych” obrazów, co niejeden raz zamiast gęsiej skórki wywołuje skok ciśnienia. W kwestii legend panuje podobna stagnacja – rozmieszczone w dialogach bryki streszczają pokrótce historię opętanego Rustina Parra, samosąd wykonany na Elly Kedward (późniejszej wiedźmie z Blair) oraz miejscowe plotki odnośnie obydwu. Zupełnie jakby Blair Witch z założenia miał być czymś pomiędzy remakiem i sequelem, by złapać za kieszenie zarówno starych, jak i nowych widzów.

Na szczęście wizyty Wingarda na planie nie ograniczały się do inkasowania dniówek. Reżyser Naprawdę strasznej śmierci postawił na dwa inscenizacyjne koncepty, ledwie zarysowane w Blair Witch Project. Przede wszystkim większe znaczenie ma samo Black Hills – ten wielki, przepastny las stopniowo się kurczy, zaciska niczym pętla na szyi bohaterów, by ostatecznie przeobrazić się w coś na kształt zielonego labiryntu z finału Lśnienia. Granie perspektywą to zresztą najmocniejsza karta w talii Wingarda. Zaburzony cykl dnia i nocy, płynący zupełnie nieprzewidywalnie czas oraz dziwna choroba jednej z postaci wciąż na nowo rewidują nasze pojęcie o manipulacyjnej sile czarownicy. Szerokie obiektywy aparatów, nauszne kamery, krótkofalówki, GPS czy sterowany konsolą dron nie zapewniają bezpieczeństwa, pękają jak zapałki pod naporem sił natury. Gdy więc tak zwany modern man traci swoje technologiczne przymioty, jest bardziej bezbronny od dziecka. Dlatego przerażenie wkracza między członków ekspedycji dopiero w momencie, w którym zawodzi elektronika. I nawet jeśli koniec końców ten cyfrowy i czasoprzestrzenny paraliż robił za zasłonę dymną, to przez godzinę z górką skutecznie trzymał za gardło.

Żadnych wątpliwości nie pozostawia za to scena finałowa, godna czwartego Silent Hilla erupcja paranoi, lęków i najgorszych koszmarów. Rozegrana w dusznej, klaustrofobicznej przestrzeni z celowo nieprzyjemnym wrażeniem oddechu na plecach, logiczne spina precyzyjnie tkaną przez Wingarda pajęczynę osaczenia. Perspektywa POV znajduje w niej wzorcowe zastosowanie – nieustannie każe nam fedrować kadr w poszukiwaniu zagrożenia, utrzymuje ciągły stan napięcia i niepewności, że coś pominęliśmy i wybija nas z postawy biernego obserwatora. To właśnie siła horrorów pokroju Blair Witch: zło nie posiada w nich formy, lecz wiemy, że jest wszędzie wokół. Nie mogąc zamknąć strachu w tej czy innej postaci tracimy naszą największą broń – racjonalizm. W przeciętnym skądinąd Kluczu do koszmaru Iaina Softleya paradoksalnie pada bodaj najtrafniejsza diagnoza o istocie sił nadprzyrodzonych. Tuż przed opętaniem zły duch mówi do kobiety, której ciało za chwilę przejmie: „Stałem się rzeczywisty, bo we mnie uwierzyłaś”. Prawdziwy potwór mieszka w mroku naszej wyobraźni. I cierpliwie czeka na moment, w którym zawłaszczy nasz umysł.

Sebastian Pytel
17 września 2016 - 12:50