Luke Cage – Netflix nadal na fali - Czarny Wilk - 30 września 2016

Luke Cage – Netflix nadal na fali

Namnożyło się ostatnimi czasy tyle seriali i filmów z gatunku superhero (przy takim zatrzęsieniu można już chyba to nazywać pełnoprawnym gatunkiem?), że nawet tacy zadeklarowani fani tego nurtu jak ja zaczynają powoli odczuwać przesyt i robią coraz ostrzejszą selekcję tego, co oglądać, a co sobie odpuścić. O ile jednak kolejne pozycje z „Arrowverse” totalnie wyleciały z mojego kręgu zainteresowań, a wizyty do kin na superprodukcje z trykociarzami ostro zredukowałem, tak seriale produkowane przez Netfliksa trzymają tak wysoki poziom, że problem ten kompletnie ich nie dotyczy i jedyne, czego mógłbym sobie życzyć, to by było ich jeszcze więcej. Po świetnej Jessice Jones i równie udanych dwóch sezonach Daredevila, tym razem platforma dystrybucji cyfrowej pozwoliła nam bliżej przyjrzeć się postaci kuloodpornego Luke’a Cage’a, którego mieliśmy już okazję poznać przy okazji przygód klnącej na potęgę pani detektyw. No i „słodkie święta”, wysoki poziom został utrzymany!

Akcja Luke’a Cage’a rozgrywa się jakiś czas po Jessice Jones. Po dość traumatycznych wydarzeniach z tamtego serialu, grany przez Mike’a Coltera bohater postanowił zaszyć się w nowojorskim Harlemie, gdzie znalazł azyl u prowadzącego niewielki zakład fryzjerski Popsa, zrehabilitowanego gangstera starającego się wyprowadzać trudną młodzież na prostą. Mimo licznych prób perswazji ze strony staruszka, Luke odmawia wykorzystywania swoich zdolności w słusznej sprawie i pragnie prowadzić spokojny żywot z daleka od akcji i wydarzeń, które mogłyby postawić go w blasku reflektorów oraz zachęcić kogoś do grzebania w jego nieciekawej przeszłości. Jednakże zatarg między trojgiem młodych podopiecznych Popsa a trzęsącym Harlemem gangsterem zwanym Cottonmouthem  wywołuje łańcuch wydarzeń, który ostatecznie zmusi Luke’a do przybrania bardziej aktywnej postawy, a z czasem także stawienia czoła demonom z przeszłości i stania się symbolem dla czarnoskórej społeczności zamieszkującej swój własny wycinek Nowego Jorku.

Kiedy trzeba, Luke potrafi wyglądać na twardziela.

Nowa produkcja Netfliksa, podobnie zresztą jak opowieść o Jessice Jones, nie jest typowym serialem superbohaterskim. Zamiast tego miesza ona typowe dla tego nurtu motywy z klimatami Blaxploitation, popularnego w latach siedemdziesiątych gatunku filmowego skupiającego się na tematyce afroamerykańskiej. Tak jak w Daredevilu spory nacisk kładziono na ukazanie dzielnicy Hell’s Kitchen, w której działał niewidomy obrońca sprawiedliwości, tak tym razem nawet większym bohaterem jest Harlem, jego ludzie i szeroko pojęty klimat tego miejsca. Widać to zwłaszcza w pierwszych odcinkach serialu, gdy sporo uwagi poświęca się na pokazanie zwykłych rozmów o niczym między mieszkańcami dzielnicy, ale „czarny klimat” jest też wyraźnie odczuwalny i później, czy to w regularnie używanym slangu, nawiązaniach do historycznych postaci tego miejsca czy przede wszystkim muzyce czerpiącej garściami z afroamerykańskiej kultury. Produkcja jest wspaniałym hołdem złożonym mniejszości etnicznej i choć zapewne znajdą się tacy, których te klimaty odrzucą, myślę że dzięki nim Luke Cage wyróżnia się na tle szerokiej konkurencji i może pochwalić własnym, wyjątkowym stylem. Zwłaszcza, że jest to hołd oddany w sposób dojrzały i uczciwy, niegloryfikujący mniejszości i oprócz pokazania całego szeregu jej dorobku kulturowego, niestroniący od ukazania też mniej chlubnych cech tej społeczności.

Cottonmouth to solidnie napisany złoczyńca, ale do Fiska czy Killgrave'a się nie umywa.

O ile Harlem i jego społeczność początkowo stanowi bardzo istotną część serialu, przez kolejne odcinki stopniowo na pierwszy plan wysuwa się wątek kryminalny oraz goniąca Luke’a przeszłość. Pierwszy sezon Luke’a Cage’a (po sposobie w jaki się skończył, nie wątpię, że w przyszłości doczekamy się też drugiego) został podzielony na dwie połowy i tak jak w pierwszej akcja płynie dość powoli, skupiając się raczej na klimacie i rozterkach emocjonalnych bohaterów, tak w drugiej wszystko przyspiesza i serial przeradza się w znacznie bardziej typowe, choć wciąż mocno trzymające się ulicznego poziomu kino superbohaterskie. Wprawdzie początkowo pojawiają się dłużyzny które mogą nieco przynudzać, ale później problem ten znika, zaś opowieść jako całość trzyma bardzo wysoki poziom.

Gdy recenzowałem Jessike Jones, miałem pewne obiekcje odnośnie kreacji Mike’a Coltera. Jego Luke Cage wydawał mi się nieco zbyt łagodny i dobrotliwy jak na twardziela mającego wstrząsać ulicą. W swoim własnym serialu kuloodporny bohater wypada znacznie lepiej – wprawdzie nadal miewa momenty, gdy z oczu patrzy mu nieco zbyt sympatycznie i bardziej przypomina romantycznego wrażliwca niż zahartowanego przez ulicę zabijakę, ale gdy trzeba, potrafi też robić za postać wzbudzającą respekt i roztaczająca wokół siebie aurę siły. Prawdziwą gwiazdą jest jednak dla mnie Rosaria Dawson, która raz jeszcze wcieliła się w postać spajającej całe netfliksowe uniwersum superbohaterskie Claire Temple, pielęgniarki zszywającej do kupy poobijanych samozwańczych stróżów sprawiedliwości. Choć pojawia się dopiero po kilku odcinkach, Claire tym razem ma do odegrania znacznie większą rolę niż w poprzednich wystąpieniach i udowadnia, że spokojnie sama mogłaby pociągnąć własny serial.

Misty Knight to naprawdę interesująco napisana postać, której relacje z Lukiem bywają skomplikowane.

Świetną rolę zaliczyła też Simone Missick, która wprowadziła do uniwersum dobrze znaną z komiksów postać Misty Knight. W serialowej inkarnacji Misty jest pracującą w Harlemie policjantką o wyjątkowej zdolności odtwarzania w swojej głowie przestępstw na podstawie fotografii miejsc zbrodni. To chyba najbardziej skomplikowana postać serialu, początkowo twarda i pewna siebie pani oficer, z czasem tracąca nad sobą panowanie i mająca coraz większe wątpliwości odnośnie tego, czy powinna ufać systemowi bądź komukolwiek ze swych towarzyszy. Gorzej wypadają natomiast złoczyńcy (m.in. Mahershala Ali znany z House of Cards oraz Theo Rossi, którego kojarzyć będą wszyscy fani Synów Anarchii), którzy wprawdzie biją na głowę kompletnie bezpłciowych łotrów z większości filmów Marvela, ale nie umywają się do niesamowicie wykreowanych w poprzednich serialach Netfliksa Wilsona Fiska i Killgrave’a.  

Ekipa filmowa zatrudniona przez amerykańskiego giganta dystrybucji cyfrowej znowu to zrobiła – dostarczyła dojrzały serial superbohaterski, który może się podobać nie tylko fanom kina superhero, ale też po prostu koneserom produkcji na wysokim poziomie. Skupienie na ukazaniu afroamerykańskiej społeczności wyróżnia Luke’a Cage’a na tle konkurencji, a świetne aktorstwo i bardzo solidna historia sprawiają, że tytuł ten zostawia daleko w tyle wszelką nie-Netfliksową konkurencję. Wprawdzie w moim prywatnym rankingu Jessica Jones i Daredevil stoją wyżej, głównie dzięki lepiej zarysowanym złoczyńcom, ale nie zmienia to faktu, że przygody Power Mana to kawał naprawdę świetnego serialu, spędzenie przy którym kilkunastu godzin to czysta przyjemność.

Czarny Wilk
30 września 2016 - 20:32