'Prawdziwe zbrodnie' czyli recenzja polsko-amerykańskiego filmu z Jimem Carrey'em - Sebastian Pytel - 15 października 2016

"Prawdziwe zbrodnie", czyli recenzja polsko-amerykańskiego filmu z Jimem Carrey'em

Na Warszawskim Festiwalu Filmowym odbyła się światowa premiera nowego filmu z Jimem Carreyem. Zrealizowane w Krakowie Prawdziwe zbrodnie to oparta na faktach historia brutalnego morderstwa.

Myśląc o polskich filmach produkowanych wespół z innym krajem, z reguły przychodzą nam do głowy Czesi (tegoroczny Czerwony Kapitan), Węgrzy (C.K. Dezerterzy) lub Słowacy (Wino truskawkowe). Współpraca z filmowcami spoza słowiańskiego kręgu jest dość sporadyczna i przeważnie działa na zasadzie sezonowego newsa: „Polak lub Polka w Hollywood”. Przyczyn takiego stanu rzeczy jest wiele, choćby niekorzystny system podatkowy, który nie przewiduje ulg dla producentów. Na upartego można przywołać Inland Empire Davida Lyncha powstałe przy wsparciu festiwalu Camerimage, ale do poziomu naszych południowych sąsiadów od wojaka Szwejka, którzy rokrocznie podpisują umowy z największymi amerykańskimi studiami, droga daleka. Stąd gdy przed rokiem potwierdzono wiadomość o mrocznym thrillerze osadzonym w Krakowie z Jimem Carreyem w roli głównej, pojawiła się nadzieja na polsko-amerykańskie koprodukcje z prawdziwego zdarzenia. Póki co, domino nie ruszyło, więc skupmy się na precedensie.

Takim z pewnością jest sprawa Krystiana Bali, absolwenta filozofii Uniwersytetu Wrocławskiego, skazanego w 2007 roku na 25 lat więzienia za zabójstwo opisane we własnej powieści. Przypadek niespotykany dotąd w kryminalistyce, oparty w dużej mierze na dowodach poszlakowych, przyciągnął opinię publiczną całego świata. Bala przyznał się nawet do popełnienia zbrodni, ale niemal natychmiast odwołał swoje zeznania, mówiąc o czasowej niepoczytalności. Do dziś zresztą twierdzi, że jest niewinny.

Z punktu widzenia filmowców trudno o lepszy temat. Historia z gatunku stranger than fiction, dobrze udokumentowany materiał źródłowy i gwarantowana widownia. Nie dziwi więc fakt, że pierwsze sygnały o projekcie roboczo zwanym True Crimes pojawiły się już przed pięciu laty, a zainteresowanie jego realizacją wyraził ponoć sam Roman Polański. Zmian w obsadzie, reżyserii i kształcie opowieści było jednak na tyle dużo, że do ostatecznej wersji montażowej dotrwał bodajże sam tytuł. Scenariusz Jeremy’ego Brocka (Ostatni król Szkocji) bazuje co prawda na drobiazgowym artykule Davida Granna z New Yorkera, ale w tak okrojonej wersji, że True Crimes to właściwie fikcja literacka. Schedę po korowodzie niedoszłych reżyserów przejął Grek Alexandros Avranas (Miss Violence), jednym z producentów został Brett Ratner (Hercules), a gwiazdą produkcji wspomniany Carrey.

I powiem wprost: jego rola to zdecydowanie najjaśniejszy punkt filmu. Słynny komik gra bardzo na poważnie, z dużym zaangażowaniem i poświęceniem, z dala od utrwalonego w wyobraźni fanów aktora o gumowej twarzy. Z gęstą, siwą brodą porastającą smutną, pooraną zmarszczkami twarz jest niemal nie do poznania. Unika przy tym pułapki karykatury w jaką wpadł u Joela Schumachera w zbieżnym gatunkowo Numerze 23. Partnerująca mu reprezentacja polskich aktorów spisała się dobrze, lecz zaznaczyć trzeba, że poza Robertem Więckiewiczem w roli szefa policji Gregera, nie miała zbyt wiele do zagrania. Inaczej z naszymi technikami. Na słowa uznania zasługuje operator Michał Englert, montażystka Agnieszka Glińska oraz para scenografów, Wojciech Żogała i Agata Kapturkiewicz. Cała czwórka z sukcesem pracuje nad tym, bez czego upada każdy thriller, a co umownie nazywamy atmosferą. I gdyby od nich zależało powodzenie filmu można by snuć analogie od Dziewczyny z tatuażem Davida Finchera w górę.

Niestety, do Prawdziwych zbrodni jak ulał pasuje stare branżowe porzekadło o tym, że na podstawie złego scenariusza nie nakręcisz dobrego filmu. A konstrukcja tekstu Jeremy’ego Brocka, mówiąc oględnie, do udanych nie należy. Fabuła przypomina zamek z piasku (który runie) postawiony na do cna wytartych kliszach: gliniarz z przeszłością, kobieta fatalna, zdrada przyjaciela. Intryga trzeszczy niczym stare koło zębate, a zwroty akcji przywodzą na myśl skrótowe WTF. Rozumiem potrzebę wykorzystania tekstu źródłowego w tak zwanym procesie twórczym, ale odejście od niesłychanie frapującej faktografii w kierunku sztampowych wzorców kina klasy B, to decyzja co najmniej dziwna. Podobnie jak ekranowa polska rzeczywistość, gdzie po angielsku nadaje nawet publiczna telewizja. W tej umownej Polsce przed laty popełniono zagadkowe morderstwo, które wciąż spędza sen z powiek Tadka (Carrey), policjanta wydziału zabójstw. Skrępowane jak do skoku ze spadochronem zwłoki wcześniej zaginionego biznesmena, wyłowili trzej wędkarze. Żadnych odcisków palców, brak narzędzia zbrodni, nieznana motywacja sprawcy. Zbrodnia byłaby doskonała, gdyby nie próżność pewnego pisarza. Na rynku ukazuje się bowiem powieść niejakiego Kozłowa (Marton Csokas), literata z ego większym niż lotniskowiec, która zdradza szczegóły niewyjaśnionej sprawy, niedostępne nikomu poza służbami mundurowymi. Po przeczytaniu książki Tadek już wie, że trafił na właściwy trop.

Klarowny punkt wyjścia szybko ulega zaciemnieniu i już po pół godzinie niespecjalnie wiadomo o czym Avranas z Brockiem chcą nam opowiedzieć – o mężczyznach, którzy nienawidzą kobiet, korupcji w policji sięgającej komunistycznych układów czy nihilizmie egzystencjalnym. Co więcej, wątki poboczne często przechodzą w wątek główny, co ustawicznie przestawia narracyjną zwrotnicę i wywołuje uczucie ciągłego pogubienia w fabule. Wydarzenia na ekranie często po prostu się dzieją. Na przykład dlaczego Tadek rewiduje rodzinny dom Kozłowa i skąd uzyskał nakaz? Czemu przy śniadaniu raczy żonę odsłuchem taśm z brutalnymi opisami mordu? O co w ogóle chodzi z jego przetrąconymi relacjami rodzinnymi? Wreszcie: jak funkcjonowała tajemnicza szajka sadystów i dlaczego Tadek nagle traci nią zainteresowanie? Przy jego postępowaniu warto zresztą na chwilę się zatrzymać. Upór połączony z wytrwałością w dążeniu do celu sugerują, że hardy Tadek to kowal własnego losu, który nie spocznie póki nie doprowadzi winnego przed wymiar sprawiedliwości. Tymczasem sposób w jaki prowadzi śledztwo wygląda jak podręcznik autosabotażu. Intymne relacje z kluczowym świadkiem, wymuszanie zeznań metodą interakcji głowy podejrzanego z metalowym blatem stołu i podchodzący pod paragraf stalking to tylko niektóre z jego popisowych numerów.

Na szczęście niedostatki kuriozalnego scenariusza, przykrywa gruba warstwa klimatu. Kraków w obiektywie Michała Englerta to idealna sceneria do rozpętania mrocznego kryminału. Szare, wypełnione smutkiem i chłodem miasto budzi skojarzenia z mrokiem spowijającym skandynawskie przedmieścia, do których słońce zdaje się nie docierać. Z kolei ponury, depresyjny nastrój, przywołuje na myśl pozbawiony nadziei świat z powieści Cormaca McCarthy'ego. Jeśli więc odrzucimy na bok logikę i potraktujemy Prawdziwe zbrodnie na prawach tego, co David Lynch nazywa logiką snu, otrzymamy całkiem sugestywny portret ciemnych zakamarków ludzkiej psychiki, kierowanej pierwotnymi instynktami. Przymykając oczy na ciąg przyczyno-skutkowych wpadek będziemy też w stanie docenić konsekwentnie podtrzymywaną, pesymistyczną aurę i utrzymane w mrocznym tonie, zaskakujące zakończenie. Wtedy i tylko wtedy nie wyjdziemy z kina z poczuciem zmarnowanego czasu i straconych pieniędzy.  

Sebastian Pytel
15 października 2016 - 16:17