Światło Księżyca. Recenzja fantastycznych 'Zwierząt nocy' - Sebastian Pytel - 21 listopada 2016

Światło Księżyca. Recenzja fantastycznych "Zwierząt nocy"

Zwierzęta nocy otwiera scena rodem z Cronenberga: oto w galerii sztuki erotyczny taniec wykonują monstrualnie otyłe kobiety, o ciałach pokrytych pajęczynami rozstępów z delikatnymi nacięciami pooperacyjnych blizn. Obraz skóry pękającej pod naporem tłuszczu na tle pięknie wymodelowanych i zamkniętych w drogiej odzieży sylwetek uczestników wernisażu, wygląda jak spotkanie dwóch biologicznie sprzecznych gatunków, które nie miało prawa się zdarzyć. Opisana scena wiele mówi też o stanie współczesnej sztuki, nastawionej głównie na kurs poetyki szoku. Cóż, dzisiaj oczy widzów otwierają się szerzej jedynie, gdy coś w nie trafi.

Susan (Amy Adams) mieszka w cichym, chłodnym domu na wzgórzu z elektryczną bramą i garażem na pilota. Wokół strzelisty widok na miasto, które podobnie jak Susan nigdy nie śpi. Przepisane przez lekarza pigułki być może uśpią ciało, ale na pewno nie psychikę. Ta wciąż pracuje na pełnych obrotach, nie pozwala na odpoczynek. Dzień od nocy odróżnia więc jedynie źródło światła – ciepłe i sztuczne we wnętrzach galerii, słabe i rozproszone w zimnych czterech ścianach. Zresztą twarz Susan nie przywykła do słońca – pokryta grubą warstwą bladego makijażu, bardziej niż fizys człowieka przypomina oswojonego z ludzką mimiką androida. Monotonię zlanych w jedno tygodni i miesięcy przerywa tajemnicza paczka od byłego męża, niespełnionego pisarza Edwarda (Jake Gyllenhaal), porzuconego przez Susan niemal dwie dekady wcześniej dla majętnego biznesmena (Armie Hammer). Wewnątrz paczki – powieść z dedykacją. W powieści – historia Tony’ego, który w trakcie nocnej podróży przez teksańskie pustkowia wraz z żoną i córką, wpada w sidła napotkanych na drodze zwyrodnialców. Susan, początkowo zaskoczona literackim prezentem, z każdą przeczytaną stroną zaczyna rozumieć dlaczego Edward dedykował swój utwór właśnie jej...

Tom Ford, znany na całym świecie projektant mody, już w błyskotliwym debiucie, Samotnym mężczyźnie, udowodnił że wejście w buty reżysera filmowego nie było kaprysem milionera. Przy produkcji Zwierząt nocy Ford nie musiał się nikomu kłaniać, a panteon hollywoodzkich gwiazd miał na wyciągnięcie ręki. Poklask jaki zdobył na ostatnim festiwalu w Wenecji (Srebrny Lew), również nie był na wyrost, gdyż pięknie brzmiący w oryginale tytuł Nocturnal Animals kryje porywające widowisko na pograniczu gatunków, które nawet na moment nie pozwala oderwać oczu od ekranu.

Wszystkie emocje przecinające pancerz Susan pochodzą z otrzymanej powieści, jakby ktoś nagle przypomniał jej czym jest czułość lub strach. Szczególnie intensywne są sceny z przeszłości, gdy Susan, jeszcze uśmiechnięta i jeszcze młoda, snuje plany na przyszłość bez rachunku korzyści i strat. Ale czas zniszczył wszystko, przyniósł zblazowanie, zmienił system wartości, wyposażył w arsenał konwenansów, zdolnych ukryć przed innymi rozgoryczenie i złość. W zamian dał pieniądze i stabilizację. Jeśli Susan czegoś się od życia nauczyła, to tego, że szczęście zawsze jest gdzie indziej. „Mam wszystko, więc nie powinnam być smutna”, w chwili słabości wyznaje przyjaciółce, po czym wraca do siebie, by kolejnej nocy przechadzać się po pustym domu. Ale Ford równie dobrze jak z dramatem radzi sobie z materią thrillera. Aranżuje zupełnie banalną sekwencje z dna filmowej pulpy, po czym stopniowo rozkręca ją z wprawą Finchera i Villeneuve’a, by w rozegranej po czasie kulminacji, bezbłędnie wejść w surowy klimat kina zemsty Sama Peckinpaha i prozy Cormaca McCarthy’ego. Gorycz i groza grają u Forda do jednej bramki, wspólnie pracują na emocjonalny efekt całości. Podobnie jak precyzyjny montaż – jednocześnie prosty i finezyjny, bazujący na łączeniu skojarzeń z retrospekcjami, który w przemyślany sposób wytycza przed widzem ścieżkę przez trzy płaszczyzny czasowe, nie wywołując przy tym poczucia zagubienia.

Zwierzęta nocy to także jeden z tych filmów, które można (i należy) oglądać wielokrotnie. Kto chce, zatrzyma się na kunszcie obrazu, komu mało, może wejść głębiej: w dyskusję o towarzyszącej zemście bezradności, klasycznym konflikcie między być, a mieć czy iluzji ustawiania życia pod siebie. Ufundowany na wspaniałym aktorstwie, precyzyjnym scenariuszu i poruszającej muzyce Abla Korzeniowskiego przypomina starą prawdę, że sztuka do głębi porusza nas wtedy, gdy pozwala nam przejrzeć samych siebie.

Sebastian Pytel
21 listopada 2016 - 14:39