Prosto z piekła. Recenzja I części 7. sezonu Walking Dead - Sebastian Pytel - 19 grudnia 2016

Prosto z piekła. Recenzja I części 7. sezonu Walking Dead

W świecie Walking Dead stara bieda. Populacja nieumarłych wciąż przerasta liczbę żywych, zapasy topnieją szybciej niż lód na rozgrzanym blacie, a w okolicy wykiełkował nowy tyran, przy którym poprzednik, słynny Gubernator, był niczym Mahatma Gandhi. W dodatku, grupa Ricka znów jest rozproszona: Maggie z Sashą wywalczyły schronienie na Wzgórzu, ciężko ranna Carol pod opieką Morgana trafia do tajemniczego Królestwa, Daryl zostaje więźniem Negana, a sam Rick wraz z Michonne i Carlem wracają do Alexandrii.

Ale przecież nie za stagnację kochamy seriale, a za wpędzanie „naszych” bohaterów w większe kłopoty. Naturalnie, ryzyko powtarzalności narracyjnych rozwiązań wzrasta z każdym następnym sezonem, a przykład Dextera czy Lostów pokazuje mroczną stronę przedawkowania popularności. Zresztą sam Walking Dead nie raz stał nad przepaścią – czy to w chwili, gdy ekipę opuścił showrunner Frank Darabont, czy wskutek mocno eksploatowanej konstrukcji odcinków typu: nowe miejsce – konflikt – atak zombie i walka – nowe miejsce. Całe szczęście ktoś w porę uderzył na alarm, że całe to hurtowe zabijanie szwędaczy w coraz bardziej obrzydliwy sposób wieje nudą na kilometr. Otwartą rzeźnię w siódmej części znacznie więc ograniczono, kładąc nacisk na psychologię postaci. W podobnie udany sposób naprawiono emocjonalny spowalniacz poprzedniego sezonu, rosnąca z odcinka na odcinek omnipotencja głównych bohaterów, czego emblematem było zmartwychwstanie  Glenna, celebrowane montażowym trickiem. Wydawało się, że w tym wychodzeniu postaci cało z najcięższych opresji twórcy Walking Dead za moment przebiją ścianę z napisem absurd. Ale nic nie działa na serial tak odświeżająco jak klasyczny shocker. Widok sparaliżowanego bezradnością Ricka z rozbieganym między obserwowaniem śmierci Glenna i Abrahama wzrokiem, nawet mimo zgodności z komiksem bił w szczękę niczym bokserska kontra przechodząca przez gardę uśpionego przeciwnika.

Sprawca całego zła, niejaki Negan (brawurowy Jeffrey Dean Morgan), to charakter najczarniejszy z czarnych – sadysta, socjopata, zimnokrwisty morderca. Jednocześnie człowiek, który nie ma żadnych złudzeń wobec rzeczywistości w jakiej przyszło mu żyć. Z nieodłącznym kijem bejsbolowym, traktowanym z czułością kochanki i nazwanym Lucille, jest groźniejszy o tyle, że wbrew pozorom potrafi kontrolować swój gniew dla późniejszych korzyści. Jakby tego było mało, jest jeszcze wytrawnym znawcą ludzkiej psychiki. Wie, że człowiek może przyjąć na siebie określona dawkę cierpienia – później pęka. Bo najsilniejsza broń Negana to strach. Paraliżuje nim swoich oponentów, przeciąga przez kolejne stopnie upokorzenia, odbiera godność, dławi naturalny opór i wszelkie przejawy buntu, aż jego ofiara uderzy o dno, łamiąc przy tym moralny kręgosłup. Wtedy przychodzi uzależnienie od oprawcy, klasyczny przykład syndromu sztokholmskiego wzmocnionego wynaturzoną odmianą autorytetu – „Wszyscy jesteśmy Neganami”, powtarzają jego ludzie. Dlatego nawet ci, którym udaje się zbiec, po czasie pokornie wracają. Dlatego poznany jeszcze w poprzednim sezonie Dwight (Austin Amelio), mimo udanej próby odzyskania wolności, ostatecznie kapituluje. Poza światem Negana znajduje tylko pustkę – bezkresne przestrzenie wypełnione martwymi istotami, ciągłą ucieczkę donikąd. Pozostaje mu zatem położyć głowę pod topór albo zmuszać do tego innych. Po powrocie, w ramach pokuty, Dwight oddaje Neganowi żonę i pół twarzy – naznaczony rozgrzanym żelazem, symbolem nieposłuszeństwa, będzie przykładem końca drogi buntownika. Gdy jakiś czas później „łamie” Daryla, podchodzi do tortur tak gorliwie jakby chciał udowodnić sobie, że sprzedając duszę diabłu, postąpił słusznie. Stąd czytelne aluzje Zbawicieli Negana do nazistów Hitlera. W obydwu przypadkach okrutne zbrodnie popełniali ludzie, którzy „jedynie wykonywali rozkazy”.

Choć ładunek myślowy pierwszego rozdania siódmego sezonu Żywych trupów oscyluje w górnych granicach całej serii, wrażliwi na detale nadal będą zachodzić w głowę jak to się dzieje, że na zgliszczach cywilizacji każdy facet ma równo przystrzyżoną i trymowaną brodę (niektórzy nawet dredy), pod paznokcie kobiet nie zagląda bród, a zęby wciąż są białe i nigdy nie bolą – że niedobory pożywienia i witamin nie powodują spadku wagi, zachwiania kondycji czy choćby przeziębienia. Cóż, AMC to nie HBO i na pewne zawieszenie wiary trzeba być przygotowanym.

Grunt, że twórcy zaczęli traktować scenariusz bardziej holistycznie i po szarpiącym nerwy, bezwzględnym otwarciu, potrafili wyłączyć rollercoaster, by poszerzyć tło fabularne. Akcja drugiego odcinka na moment wychodzi z mroku i skręca wprost do idyllicznej komuny, zarządzanej przez sypiącego frazą biblijnych przypowieści, Ezekiela (Khary Payton). Królestwo, bo król Ezekiel nazwał swoją osadę, jest aż nazbyt kontrastowe dla siedziby Wyznawców, Sanktuarium. Zbudowane na wzajemnym szacunku i zaufaniu, wspólnej rolniczej pracy, kształceniu dzieci i hierarchii równości to skrajne przeciwieństwo fabryki terroru Negana, choć trzeba przyznać, że w Królestwie również panuje kult jednostki. Przypominający Morfeusza z Matrixa czarnoskóry przywódca, który w jednym ręku atrapę berła, a w drugim tygrysa na łańcuchu (ożywiony odpowiednik Lucille?) buduje piętrową iluzję normalności. Postawiony dosłownie i w przenośni mur ma chronić jego podopiecznych przed zewnętrznym złem, ale w sytuacji zagrożenia czyni ich absolutnie bezbronnymi. Teatr Ezekiela gra jednak na pełnej powadze – nic dziwnego, że zabrana na królewską audiencję Carol kwituje natchnione sentencje Ezekiela nieskrywanym śmiechem. Z kolei zawiadujący Wzgórzem Gregory (znany z serialu 24 godziny Xander Berkeley) nadal robi dobrą minę do złej gry, usilnie brnie w przekonywanie siebie i innych o sile własnego przywództwa ufundowanego na przymierzu z Neganem, które choć kruche, trzyma wszystkich przy życiu. Przez długi czas postawa „wszystko, byle przeżyć” przykleja się także do Ricka, lecz dzięki wsparciu Michonne charyzmatyczny szeryf stopniowo odzyskuje przetrąconą godność. I jeśli pierwsza część siódmego sezonu Walking Dead ma jakiś motyw przewodni, to jest nim właśnie wstawanie z kolan, wychodzenie z traumy po śmierci najbliższych osób.

Ostatni odcinek wieńczy zapowiedź zjednoczenia Alexandrii, Wzgórza i Królestwa przeciwko armii Zbawicieli Negana. Jedno jest pewne: w tej walce nikt nie będzie brał jeńców. 

Sebastian Pytel
19 grudnia 2016 - 00:39