Nieodwracalne. Recenzja filmu 'Manchester by the Sea' - Sebastian Pytel - 20 stycznia 2017

Nieodwracalne. Recenzja filmu "Manchester by the Sea"

W poprzednim filmie Kennetha Lonergana, mocno niedocenionej Margaret, jesteśmy świadkami jednego z najbardziej realistycznych obrazów śmierci w kinie. Oczami nastoletniej Lisy widzimy jak pięćdziesięcioletnia kobieta wpada pod autobus. Chwilę wcześniej, podczas jazdy, dziewczyna zagadywała kierowcę o kowbojski kapelusz, czym rozproszyła jego uwagę. Teraz klęczy na ulicy i trzyma ofiarę fatalnego splotu okoliczności. Kobieta, mimo utraty nogi, nie straciła przytomności. Przykuta do ziemi krzyczy na pomagających jej przechodniów, a informację o wypadku bierze za ponury żart. W czasie gdy szok uśmierza ból, gasną kolejne zmysły. Aż do utraty wzroku. Wtedy pojawia się błysk poczytalności, świadomość końca. W rękach Lisy zostaje martwe ciało.

Ale dla nastolatki to nie koniec. W przeciwieństwie do trzech czwartych hollywoodzkich produkcji montażowe cięcie nie oznacza strefy komfortu. Lisa nadal jest na miejscu zdarzenia. Składa oświadczenie policji, odpowiada na szczegółowe pytania, patrzy w oczy kierowcy autobusu. Po czasie wraca do domu, zmienia ubrania, zmywa zaschniętą krew. Kolejnego dnia do głosu dochodzi sumienie. I nie chce odpuścić.

Walkę z samym sobą toczy również bohater współczesnego Manchester by the Sea, Lee Chandler (Casey Affleck). A im dłużej z nim przebywamy, tym bardziej wiemy, że Lee to weteran wewnętrznych wojen, prawdziwy mistrz autodestrukcji. Za dnia jest osiedlowym dozorcą, wieczorami pije lub prowokuje bójki. Gdy kończy być mrukiem, zaczyna być chamem. Wystarczy iskra, by eksplodował, choć pięści na twarzy to jedyne, co czuje. Obudowany murem samotności, zaszyty w pustej, zatęchłej komórce, obojętnym wzrokiem patrzy na wszystko i wszystkich. Nawet śmierć brata (Kyle Chandler) nie wytrąca go ze stuporu. Ale Lee nie zawsze był tym człowiekiem. Zanim życie rozpadło mu się na kawałki miał żonę u boku (Michelle Williams) i pokaźne grono przyjaciół. Opozycja „przedtem” i „potem” będzie zresztą często powracać, oddając wrażenie zawieszenia w przestrzeni dwóch rzeczywistości. 

Znakomitym wyborem było obsadzenie w głównej roli Caseya Afflecka. Jego skupiona, wyciszona kreacja działa mocniej niż niejeden teatralny wrzask połączony z rozdzieraniem szat. Affleck gra bardzo „do środka”, ostentacyjnie unika melodramatycznych gestów i podręcznikowych, aktorskich chwytów, przy czym jak na dłoni widać, ile demonów kumuluje we wnętrzu. Partnerująca mu Michelle Williams, która choć ekranowego czasu ma niewiele, tworzy równie przekonującą psychologiczną panoramę swojej postaci. Szczególnie w scenie przypadkowego spotkania z Lee po latach, gdy przez gardło próbują przejść ukrywane pokłady cierpienia, opisywane w myślach tysiącami sprzecznych emocji. Ta krótka rozmowa, złożona głównie z repetycji i wzajemnych przeprosin pociągnięta partyturą drżących głosów to jeden z najbardziej poruszających momentów, jakie zrodziło kino.

Manchester by the Sea niemal w całości złożony jest ze scen, które trzy czwarte hollywoodzkich reżyserów utopiłoby w montażu. Pełno w nich niedopowiedzeń, zalegającej między ludźmi ciszy, zdań pękniętych w pół lub zatrzymanych na wdechu. W kinie amerykańskim, gdzie dialogi przypominają wielokrotnie szlifowane powierzchnie albo partie ping-ponga, taka (słowna) niemoc zaskakuje wiarygodnością. Lonergan już w debiutanckim Możesz na mnie liczyć pokazał, że o kinie myśli bardziej po europejsku, bliżej ziemi. Bez postaci większych niż życie, szekspirowskich dramatów czy konfliktów, wywoływanych dla efektu. Jakby rozmyślnie sabotował hitchcockowską definicję kina, które wycina z życia plamy nudy. Tam, gdzie inny reżyser ustawiłby szlaban z cięciem, on zostawia włączoną kamerę. I odwrotnie – w momencie stworzonym pod emocjonalne zderzenie, przechodzi do kolejnej sceny. Podobnie jak Michel Franco w zeszłorocznym Opiekunie Lonergan zagląda tam, gdzie kino nie chce albo boi się zaglądać; w głąb ludzkich dramatów, które trwają, mimo lat.

Ale Lonergan nie spisuje na ekranie nowej Dogmy sygnowanej dwugodzinnym seansem depresji. Wręcz przeciwnie, humor – czy to sytuacyjny, czy płynący z różnicy charakterów – stale sąsiaduje ze smutkiem, zmiękczając żałobny nastrój. Lonergan zręcznie omija także „okruchy życia”: symulatory łatwych wzruszeń, generyczne recepty na leczenie traum dla nikogo. Zamiast spirytystycznego mumbo-jumbo wybiera trudniejszą drogę, przenicowuje pamięć – pokazuje jak przeszłość siłą utwardzonych w świadomości wspomnień, trzyma w kleszczach teraźniejszość. Tragedie przychodzą przecież bez zapowiedzi – bezczelnie i banalnie, jak we wspomnianej Margaret – pozostawiając za sobą permanentny ból, który bynajmniej nie uszlachetnia. 

Sebastian Pytel
20 stycznia 2017 - 00:08