La La Land - recenzja filmu dla marzycieli - fsm - 22 stycznia 2017

La La Land - recenzja filmu dla marzycieli

Piękne widowisko, wspaniały film, hołd złożony kinu i inteligentna gra na motywach. La La Land tanecznym krokiem wskoczył na rodzime ekrany (choć wielu z Was na pewno miało okazję być na pokazach przedpremierowych) i zaczarował. Zatem ostrzegam - to nie będzie recenzja, to będzie laurka.

Damien Chazelle za pazuchą ma scenariusze m.in. do bardzo solidnego muzycznego - a jak! - dreszczowca Wirtuoz i docenionego Cloverfield Lane 10, a w roli reżysera na dystansie pełnego metrażu do tej pory wystąpił dwukrotnie. Przy okazji Whiplash było rewelacyjnie, a przy okazji La La Land nadal jest rewelacyjnie. Strach pomyśleć, jakie cuda stworzy w przyszłości...

La La Land to dużo motywów w jednej paczce - mamy elegancki musical, mamy historię o miłości, mamy komentarz na temat postrzegania sztuki, mamy też naprawdę dobrą komedię. To film przemyślany od początku, do końca. Od momentu, gdy pojawia się stylizowane na stare logo wytwórni Summit, aż do klasycznego obrazka "The End" z panoramą Los Angeles. W rękach mniej konkretnego i odważnego twórcy, mogło wyjść kiczowato. Na szczęście nie ma tu mowy o jakiejkolwiek wpadce, a poszukujący niezwykle pozytywnego kinowego seansu nie muszą już szukać dalej. Bo w końcu jest. Ten, co zgarnie wszystkie Oscary. La La Land. Oklaski!

Dziewczyna to Mia, kelnerka z marzeniami. Jak wiele jej podobnych dziewczyn, chce zostać aktorką, a my widzimy, że ma talent. Nie umie jednak przebić się przez ścianę znudzenia wybudowaną przez ludzi od castingu. Chłopak to Sebastian, piekielnie utalentowany pianista jazzowy, który marząc o otworzeniu własnego klubu muzycznego, jest zmuszony odbębniać chałtury. Los styka ze sobą Mię i Sebastiana kilkakrotnie (zawsze w komediowym tonie), by w końcu odnaleźli się we właściwym miejscu i czasie. By mogło zakwitnąć uczucie.

Chazelle umiejętnie prowadzi widza przez tę banalną historię sprytnie modyfikując znane motywy, dzięki czemu niby wiemy, co się wydarzy, ale i tak kolejne sceny są świeże i zachwycające. Ogromna w tym zasługa strony muzycznej - niemal pół filmu to piosenki i numery taneczne, jak to dawniej w Hollywood bywało. I nawet jeśli nie jesteście fanami musicali (jak ja), to jestem przekonany, że La La Land zburzy sceptyczne nastawienie i porwie do wspólnego tańca. Losy Mii i Sebastiana są urocze, chwytające za serce, zabawne i absolutnie, stuprocentowo filmowe. Jest to widowisko, jakiego w popularnym kinie od dawna nie było. Twórcy wstrzelili się w niszę, o której wielu nie wiedziało, że wymaga wypełnienia.

Ryan Gosling i Emma Stone zasługują na osobny akapit. Emocje noszą na wierzchu, każde spojrzenie, uśmiech i gest jest zawsze celne, a tytaniczna praca, jaką wykonali przy okazji śpiewania i tańczenia (a Gosling dodatkowo przy okazji grania na klawiszach) zasługuje na każdą możliwą pochwałę. W parze z tą parą (ha) idzie strona audiowizualna. La La Land oszałamia barwami, scenografią i kostiumami, łączeniem klasycznego filmowania sprzed lat z tym bardzo nowoczesnym, a muzyka i piosenki to prawdziwe mistrzostwo. Nie bez powodu na liście nagród i nominacji w tym momencie mamy: 70 zwycięstw i 162 nominacje (według Wikipedii) lub 127 zwycięstw i 182 nominacje (według IMDB).

La La Land zachwyca, czaruje i trzyma w garści przez całe 2 godziny seansu. To wcielenie magii kina, pomost między starym a nowy Hollywood i jeden z najsympatyczniejszych filmów ostatnich lat. Wielką przyjemnością było w końcu go zobaczyć i życzę wszystkim, bo zachwycili się nim tak samo, jak ja. 9/10!

fsm
22 stycznia 2017 - 14:27