Wolfenstein: The Movie - recenzja filmu Operacja Overlord - fsm - 5 grudnia 2018

Wolfenstein: The Movie - recenzja filmu Operacja Overlord

Na najnowszy film reklamowany producenckim nazwiskiem J.J. Abramsa najlepiej byłoby iść nie mając zbyt dużej wiedzy na temat fabuły (choć będzie to bardzo trudne, a mój tekst w tym Wam nie pomoże). Jeśli choć trochę orientujecie się w XX-wiecznej historii, to tytuł Operacja Overlord powinien kojarzyć się jednoznacznie - alianci robią wjazd do Francji, by wyzwolić ją w łap nazistów. To początek końca drugiej wojny światowej. I tak też się ten film zaczyna: widzimy zestrachanych młodych żołnierzy lecących nad terytorium wroga. Zapowiada się solidny, nowoczesny film wojenny, prawda?

Prawda, ale przez jakieś 50 minut. Bo przecież Operacja Overlord to coś innego. To film, który w drugiej połowie staje się krwawą i niedorzeczną fantazją na temat eksperymentów przeprowadzanych w podziemnych hitlerowskich bazach. To w tym momencie rzecz najbliższa potencjalnej ekranizacji serii gier Wolfenstein. I bardzo dobrze!

Odkładamy na bok plotki na temat łączenia tego filmu z uniwersum Cloverfield, bo nie zapewniają ani dodatkowej wiedzy, ani jakości. Operacja Overlord pewnie stoi na dwóch nogach i kusi fanów kina wojennego i fanów groteskowej przemocy nieumarłymi. Poznajemy Boyle'a (to obowiązkowy miły żołnierz), kaprala Forda (przydzielony na ostatnią chwilę twardy służbista), Tibbeta (cwaniaka pochodzenia włoskiego), Chase'a (tchórzliwego wojskowego fotografa) i jeszcze kilka innych, zbędnych postaci. Oddział ma za zadanie rozwalić wieżę zakłócającą fale radiowe, by lądowanie w Normandii się udało. Samoloty oczywiście zostają zestrzelone i garstka ocalałych musi wykonać zadanie przeznaczone dla całego plutonu. O, tam jest miasteczko i pomocna, ładna Francuzka. O, pod kościołem podobno dzieje się coś złego. O, pokryte krostami, zniekształcone stwory. O, super.

Overlord ma w zanadrzu jedno, prawdziwe zaskoczenie. To, o którym wiadomo od samego początku, czyli że tak naprawdę jest to film o nazistowskich zombiakach. Stylistyczny przeskok między słabszą Kompanią braci, a filmowym Wolfensteinem jest dosyć nagły, ale działa to na korzyść filmu. Pierwsze 50 minut jest bardzo poprawne, z efektowną sceną zestrzelenia samolotów, poznajemy bohaterów i świat, ale może trochę znużyć - wszak nie ma tu niczego nowego. A gdy na scenę wkracza demoniczny SS-man Wafner, a potem zaglądamy do piwnic pod kościołem, robi się naprawdę rozrywkowo. Jest krew, jest gore, jest adekwatny klimat, są efekty animatroniczne. Trudno się nie uśmiechać.

To napisawszy muszę podkreślić potencjalnie istotną rzecz - Boyle jest czarnoskóry, co może razić miłośników historycznej dokładności. Posiada też zaskakująco mocny "plot armor", który nie pozwala mu zginąć. Wszystkim żołnierzom zdarza się też zachowywać dosyć głupio, z darciem ryja w środku lasu tuż po tym, jak uciszali się nawzajem, "bo Niemcy". Jak duże są to potknięcia, musicie ocenić sami. Najważniejsze jest to: Operacja Overlord to dobre, rozrywkowe kino, które czaruje stroną realizacyjną i nieco kuleje po stronie scenariuszowej. Ale nawet jeśli, to ile było hollywoodzkich filmów o rozwalaniu nieumarłych żołnierzy III Rzeszy? No właśnie! 7/10!

fsm
5 grudnia 2018 - 11:34