Polski Lincz (nie David) - eJay - 24 czerwca 2011

Polski Lincz (nie David)

To byłby świetny film, gdyby tylko wziął się za niego dobry reżyser (np. Pasikowski). Tak się jednak nie stało i Lincz ląduje w tym samym warsztatowym łajnie co W-11, Uwaga czy Interwencja. Potencjał był wielki, bo historia samosądu mieszkańców Włodowa na miejscowym sadyście w moim mniemaniu to materiał na thriller pierwszej klasy. Debiutujący Krzysztof Łukaszewicz nie wiedział jednak, którą ze srok chwycić za ogon. Po seansie wiem, że chciał chwycić obie, co tylko zaszkodziło narracji, aktorom, a przede wszystkim fabule.

Ale najpierw pozytywy. Lincz tyczy się słynnej sprawy morderstwa Józefa Ciechanowicza, recydywisty, który wielokrotnie groził lokalnym mieszkańcom, szantażował rodzinę, okaleczał zwierzęta i ganiał po ulicy z tasakiem. W filmie zmieniono imię i nazwisko denata na Jarosław Zaranek, jednak nie zmienia to znacząco odbioru tej postaci. A trzeba przyznać, że kreacja Wiesława Komasy jest zabójcza i zinterpretowana znakomicie - Zaranek to czyste wcielenie zła, społeczna hiena, menda i zakapior. Twórcy dobrze postąpili odmawiając bohaterowi cech pozytywnych. Nie jest to również postać przerysowana, czy komiksowa. Facet wygląda jak stary bandyta, mieszka w domu bez mebli, za dnia chodzi w tym samym, wymiętym garniturze. W tej kategorii Lincz zdecydowanie wygrał z moimi oczekiwaniami.

Jest jednak druga strona medalu, a mianowicie wspomniana wcześniej przeze mnie narracja i fabuła. Łukaszewicz podzielił historię na dwa wątki, wymieszał je zaburzając chronologię. Pierwszy dotyka problemu mieszkańców Włodowa i ich walki z Zarankiem do momentu udupienia dręczyciela. Drugi natomiast skupia się na wątku więziennym i sądowniczym, gdzie winni morderstwa z zimną krwią zmagają się z nieudolnym prawem karnym. I tutaj obraz ponosi sromotną klęskę, a mianowicie przypomina zbitkę przypadkowych scen przeplatanych ze sobą bez ładu i składu. Łukaszewicz chyba sam nie wiedział co chce nakręcić, w rezultacie Lincz podejmuje dwa ciekawe tematy, z którymi rozprawia się w 10 minut wywołując jedynie na twarzy widza zdziwienie i konsternację. Nie odczułem, aby to była historia zabicia Zaranka (za bardzo to poszatkowane, surowe i bez wyrazu), ani tym bardziej historia procesu (bo dominuje tu łopatologia i jednowymiarowość bohaterów). Nie pomogli również aktorzy - prócz Komasy próżno tu szukać ciekawej i dobrze poprowadzonej indywidualności.

Na miejscu reżysera wywaliłbym wątek procesu, dopisał kilka scen robiących za wiejski background, dał więcej minut ekranowych Komasie, a historię zakończył na ujęciu zakrwawionego ryja Zaranka, który znika w worku zapinanym przez koronera. A na koniec dodał post scriptum. I tak powstałby rasowy thriller w stylu amerykańskim, z szargającym nerwy antagonistą, z bohaterami tragicznymi, którzy po prostu nie mieli wyjścia, z doskonałym klimatem (polska wieś nadaje się na takie tematy). W Linczu wygrało moralizatorstwo, na dodatek tanie.

OCENA 3,5/10

eJay
24 czerwca 2011 - 19:32