Banoi Blog - notka trzecia: Ta z Jaggerem i Orfeuszem - Jakub Ćwiek - 4 września 2011

Banoi Blog - notka trzecia: Ta z Jaggerem i Orfeuszem

No dobra, WOW! Muszę wam przyznać, Royal Palms Resort, że jak już dajecie pokój to nie ma wiochy! Apartament w którym przyjdzie mi mieszkać wygląda tak, że jak umrę, postawcie moją urnę na regale, na lewo od plazmy! Jest moc, mówię Wam!
Łóżko tak wielkie, że zmieściliby się w nim Stonesi całym składem, do tego z setką grouppies, wanna wielka jak olimpijski basen, a gdyby obsiać taras, to z plonów można by żyć z rok z nadkładką.
No dobra, trochę przesadzam, ale i tak pokój robi wrażenie. Spodziewałem się standardu, łóżko, telewizor i łazienka, gdzie jak siedzisz na tronie, to trzymasz nogi w brodziku prysznica, bo ciasno. A tu proszę, taka niespodzianka. Albo dyrekcji musi bardzo zależeć na tym blogu, albo naprawdę pomylili mnie z Jaggerem. Zaraz muszę sprawdzić czy z moimi ustami i fryzurą wszystko w porządku...


Do pokoju prowadził mnie oczywiście Luigi, który mój wcześniejszy wybryk skwitował tylko półuśmiechem. Zapytał mnie jak po polsku mówi się na darmozjadów tłumaczących lenistwo natchnieniem (no dobra, powiedział to grzeczniej, ale taki był sens).
„Artyści”, odpowiedziałem, bo chyba o to mu chodziło.
Skinął wtedy głową i powiedział:
„Artyści mają swoje prawa.”
I ruszył dalej bez słowa, za to z tym samym dziwnym grymasem na twarzy i moją walizką w ręce. I wtedy nagle mnie olśniło i zmroziło jednocześnie. Już wiem, co ten facet ma w sobie z Włocha. On uśmiecha się jak młody Corleone! A to znaczy, że lepiej mu więcej nie podpadać.
Więc od piętnastu minut nie podpadam. Łażę za to jak jakieś zombie po apartamencie, gdzie spędzę najbliższych kilkanaście nocy i zaglądam w każdy kąt z rosnącym zachwytem. Luigi stoi w progu i wciąż się uśmiecha. Poważnie, zaczynam się trochę faceta obawiać. To nienaturalne nie zmieniać wyrazu twarzy przez dziesięć minut.
Wreszcie się odzywa:
„Jak będzie pan...”
„Kuba” poprawiam.
„Dobrze...Kuba. Jak będziesz chciał zwiedzić wyspę, jeep jest do twojej dyspozycji. Dokumenty wozu nie będą ci potrzebne, bo tu i tak na wyspie wszyscy się znają i nikt nie będzie o nie pytał.”
Odwracam się i już, już mam powiedzieć, że to miłe, ale nie mogę, bo może to dziwne, ale mimo prawie trzydziestki na karku nie dorobiłem się jeszcze prawa jazdy, a prowadziłem może ze cztery razy w życiu, w tym raz samochód z ręczną skrzynią biegów.
Zamiast tego słyszę własny głos:
„To świetnie, Luigi. Samochód się przyda, bardzo dziękuję.”
A co! Grałem w Need for Speeda, więc wiem jak się jeździ po rajskich wyspach! Ahoj przygodo, wiedziałem, że jednak cię znajdę!
Kiwa głową i pyta czy będzie jeszcze potrzebny. Gdy mówię, że nie, przypomina sobie jeszcze, że Kenneth Ballard, menago hotelu chętnie by się ze mną wieczorem zobaczył i czy mam coś przeciwko kolacji. Oczywiście nie mam, co wie każdy, kto choć raz mnie widział. Nie wyglądam jak facet, który odmawia sobie posiłków.
Luigi raz jeszcze kiwa głową i w końcu wychodzi.
Zostaję sam w kieszonkowym raju...

***

Wykąpany, przebrany w spodenki typu „jestem turystą, okradnij mnie proszę” i hawajską koszulę zjeżdżam windą do holu. Kiwam głową Luigiemu, ale nie zauważa mnie, bo właśnie instruuje kilku przestraszonych boyów hotelowych.
Strzępki słów jakie do mnie docierają sugerują, że porównuje właśnie nadchodzący turnus do monsunu czy innej burzy. Znaczy spodziewa się chaosu i zniszczeń, którym ci biedni chłopcy mają zapobiec grzecznie nosząc bagaże i nie domagając się zbyt wysokich napiwków.
Uznawszy, że zupełnie mnie to nie dotyczy - nie jestem tak naprawdę turystą, przecież, he he, pracuję - wyszedłem przed hotel.
Fala gorąca, która uderzyła we mnie ledwo opuściłem klimatyzowany budynek, sprawiła, że w jednej chwili jestem mokry od potu, a grzywka klei mi się do czoła. Mimo to nie odpuszczam tylko wskakuję do jeepa i dalej myśleć, jak to cholera było.
Sprzęgło i kluczyk, bieg i... rany, jak w tym dziadostwie wbić wsteczny? Dobra, jeszcze raz i ... jeszcze raz... i, no wreszcie, ale uwaga na klomb i nie wjedź na traw...
Cholera, mam nadzieję, że nie zauważą.
Ale zauważyli. Widzę Luigiego, który stoi za szybą i znowu się uśmiecha po sycylijsku. A może to tylko refleks światła?
Tak czy owak jadę. Na jedynce, bo jak chcę zmienić to coś zgrzyta w skrzyni biegów, albo silnik prycha i gaśnie. Do tego poruszam się tak wolno, że mam ochotę wysiąść i sam siebie popchnąć. Ale jadę. Gdzie mi się niby spieszy?
To nie jest ta sama droga, którą jechaliśmy z Luigim. Przede wszystkim jest zdecydowanie szersza, wyasfaltowana, a poza tym wiedzie wzdłuż linii brzegowej. Ponad linią drzew widzę zalesione szczyty okolicznych wysp, łodzie autochtonów i nawet jedną czy dwie motorówki. Wyglądają jakby zostawiały za sobą śnieżny ślad na lazurowej tafli i pewnie bym je nawet usłyszał, gdyby nie to, że silnik jeepa trochę wyje. Sięgam do radia i jednocześnie, zupełnie niechcący, odbijam kierownicą w prawo.
Samochód skręca, wbija na wąskie pobocze, liście tłuką w szybę, a ja - idiota! - zamiast hamulca wciskam jeszcze pedał gazu. Jeep wierzga, rwie się, wyje, rozrywa wszechobecne zielone pnącza jak pajęczynę. I leci w dół, bez ładu i składu, bo w głupim odruchu puściłem kierownicę i szykuję się do skoku. Jak na filmach. Tyle, że to nie jest, cholera, film! A samochód pędzi w dół, między drzewami, miażdży krzewy i podskakuje na wybojach tak, że gdyby nie pasy, już bym latał.
Wreszcie po kilku przerażających chwilach - w mej pamięci zapisanych już jako „ta pieprzona wieczność” - jeep zatrzymuje się na porośniętym mchem starym pniu. Wygląda toto jak chatka Hobbita, ale dla mnie to teraz pomnik ocalenia, więc złego słowa nie powiem. Gdyby się tu teraz pojawił jakiś Frodo, pewnie bym go pocałował.
Ale zamiast niego jest dżungla i ślad jak po buldożerze, którym powinienem wrócić na drogę. Widzę ją stąd nawet, ale to takie światełko w gęstym półmroku, w cholerę ode mnie. A po drodze drzewa, krzewy i znając moje szczęście więcej węży niż we wszystkich częściach Indiany Jonesa. Te sekundy w jeepie trwały jednak dłużej niż myślałem.
Nic to, myślę sobie. Bez mazgajenia, Ćwiek, stary durniu, trzeba zrobić bilans strat. Więc robię.
Oglądam jeepa i nie wygląda źle. Dziwnym nie jest, w końcu terenowy i od tego jest, by jeździć nim po krzakach i imponować wiewiórką. Trochę się ubrudził, trochę odrapał i coś tam mu szumi pod klapą, ale poza tym nie jest źle. Znaczy tak na moje oko eksperta.
Ze mną podobnie, właściwie bez obrażeń i szkód, choć nie mogę mieć stuprocentowej pewności czy moje mega spodenki są mokre wyłącznie od potu. Zważywszy jednak na okoliczności, mogło być znacznie gorzej. Jakbym się tu połamał, pewnie mógłbym drzeć się do woli. W dżungli nikt nie usłyszy twojego krzyku.
A przynajmniej nikt, kogo chciałbyś poprosić o pomoc...
Bilans strat zrobiony, więc następny krok do plan. Ten jest prosty, bo sprowadza się do wyjścia na drogę - i nie myślenia o wężach, żadnych węży, nic nie owija ci się wokół stóp, nic nie wpełza za koszul... no i zajebiście! Wkręciłem się.
„Dość!” mówię. I ruszam do góry. Dżungla, gęsta i zgniłozielona dyszy wokół mnie, chrzęszczy pod stopami, paruje. Słyszę to wszystko, ale nie widzę, bo to jedynie dźwięki - na oko wszystko pozostaje w bezruchu. Nie drga ani jeden listek, nie porusza się ani jedna gałązka. Pnącza zwisają jak stare kable, konary porośnięte mchem wyglądają jak rury przeżarte rdzą.
Kanał, myślę sobie, obrzydliwy stary kanał, a w nim nie węże, a szczury, które tylko łypią w ciemności, patrzą czerwonymi oczkami, by rzucić się na mnie, gdy tylko się potknę, gdy tylko...
„No świetnie! Wkręcaj się jeszcze bardziej!” mówię sobie, ale mój zdyszany głos nie brzmi specjalnie przekonująco. A mózg dalej bawi się w najlepsze...
Najstarsza zabawa na świecie. Orfeusz. Znacie, nie? Cokolwiek się dzieje, nie oglądaj się. Nie patrz, bo stanie się coś złego. Cieniste postaci, które mlaskając obrabiają jeepa zauważą cię i zaczną gonić, wielki śmierdzący kanibal, który skrada się tuż za sobą wyszczerzy się w zgniłym, jednoznacznym uśmiechu, wielkie, obdarte ze skór małpy...
No dobra, przy tym to nawet mój mózg odpuszcza. Ale i tak się nie oglądam.
Zamiast tego próbuję myśleć o hotelu. Ale to znowu błąd, bo ciąg skojarzeń: hotel - kucharz - tasak i „żurawina” niespecjalnie pomaga.
Zaczynam więc śpiewać. I z piosenką na ustach wychodzę wreszcie na drogę.

Patrzę tam w dół i stąd ta droga wcale nie wygląda strasznie. Właściwie to wcale nisko nie zjechałem. Potem odwracam się i patrzę na drugą stronę drogi, na ocean. Zdałem sobie sprawę, że gdybym odbił w przeciwnym kierunku, jechałbym właśnie po plaży robiąc wrażenie na laskach.
A tak czeka mnie spacer do hotelu i głowa konia w łóżku wielkim jak dla Stonesów. Bo nie sądzę, by tym razem skończyło się na: „artyści tak mają.”

Od redakcji: Makaron z wódką i kawiorem chwycił za serce (i miejmy nadzieję żołądek) naszego turystę, a tym oryginalnym przepisem użytkownik LubieGroszek zapewnił sobie koszulkę i miejsce w finale. Dzisiaj kolejne zadanie - szczegóły w komentarzach.

Jakub Ćwiek
4 września 2011 - 12:41