Banoi Blog - notka siódma: Ta ze Scoobym - Jakub Ćwiek - 8 września 2011

Banoi Blog - notka siódma: Ta ze Scoobym

Nie pamiętam o której się kładłem, ale bolało mnie dosłownie wszystko. Chlapnąłem przy Luigim, że na blogu pytam o pomysły na atrakcje, więc włączył sobie google translatora i przeczytał wszystkie. Wychodziły mu tam rzecz jasna czasem jakieś głupoty, ale większość cholernik wyłapał z kontekstu i dalej wprowadzać. Ganialiśmy więc po wyspie, odznaczaliśmy linie na plaży małymi kamieniami, wspinaliśmy się na palmy, by wieszać na nich zagadki - spadłem i obtłukłem sobie ramię, bo niby czemu miałoby mi być za fajnie - a ile razy przy tym goniliśmy do hotelu po jakieś pierdoły, to bajka.

Kenneth oczywiście co jakiś czas pojawiał się w towarzystwie nowych gości i dziękował za zaangażowanie, ale ani mu w głowie było pomóc. Każdorazowo myślałem wtedy:
„Stary, będziesz potrzebował solidnej lewatywy, jeśli mają ci się potem te wszystkie „dziękuje” zmieścić. Bo dokładnie tam możesz je sobie wsadzić.”

A on mówił coś jeszcze, machał i sobie szedł, odprowadzony pełnym nienawiści spojrzeniem moim i trzech hotelowych boyów. Tylko Luigi był ponad to, bo miał w głowie tylko jedno: nowe atrakcje.
Gdzieś koło północy przyszedł do nas taki łysiejący grubas w żółtej koszuli i zapytał z niemieckim akcentem czy wycieczka na latarnię jest obowiązkowa.
Oczywiście nie była, nawet jej nie planowaliśmy jeszcze, poza tym co jest ciekawego w zwiedzaniu pieprzonej latarni??
Ale przyjrzałem się gościowi, jego zarośniętemu brzuchowi - w którym jak nic krył się czerwony kapturek, babcia, gajowy i obaj bracia Grimm - zaciętej, pyzatej gębię. Zapytałem czy jest Niemcem, a gdy potwierdził, powiedziałem:
„Bardzo mi przykro, ale wspinaczka na wieżę stanowi absolutnie obowiązkowy punkt wycieczki, ponieważ wiąże się to z wierzeniami okolicznych ludów, które ośrodek zobowiązał się szanować. Ma pan to zresztą wpisane w swoją umowę, punkt piąty, podrozdział trzeci. To jeden z powodów dla których wycieczka jest tak tania.”
Facet odszedł z miną jaką mogłaby mieć dynia z Halloween wykonana przez dziecko z depresją, a ja długo i z dziką satysfakcją patrzyłem na bruzdy w piasku, które robił powłócząc nogami.
„Dlaczego to zrobiłeś?” zapytał Miguel, chudy, szpakowaty Hiszpan, najstarszy boy w hotelu.
„Z powodu meczu” odparłem. „Nazywam to odpowiedzialnością narodową.”
A potem nie wdając się w szczegóły, wróciłem do pracy.
I tak do naprawdę późna...

***

A dzisiaj ze snu wyrywa mnie pukanie do drzwi. Przełykam złożony wulgaryzm, co nie jest łatwe, bo w ustach mam sucho, a potem nakrywam głowę poduszką. Ale pukanie słychać nawet wtedy. A potem dochodzi do tego dziecięcy głos proszący o pomoc.
„No dobra, niech będzie” myślę i wstaję. Szlafrok na siebie, przewiązuję paskiem i do drzwi.
W progu stoi dziewczynka, dziewięć, może dziesięć lat, włosy w koński ogon i koszulka z hawajską laleczką uzbrojoną w surfingową deskę. Do tego ten jedyny i niepowtarzalny dziecięcy uśmiech, jeszcze bez sarkazmu, ale już dawno używany jako broń przeciwko dorosłym.
Jestem wobec niego bezbronny do tego stopnia, że zamiast myśleć to, co myślałem jeszcze przed chwilą, wprowadzam w głowie autocenzurę:
„Motyla noga!” kołacze mi teraz we łbie. Albo „Do kaduka!”
„ProszępanabomoirodzicewłaśniepostanowilisobiezrobićdrzemkęajachciałabympooglądaćScoobyDooAbraKadabraDoo i...”
Dopiero tu zrobiła przerwę na oddech.
„... i właśnie się zaczyna.” dokończyła.
Wzdycham ciężko, ale mówię, żeby weszła, bo przecież co ma się błąkać po hotelu, jak tu plazma stoi bezczynnie. Do Scooby’ego przywykłem, choć koncepcja z tych nowych bajek, żeby stwory były jednak prawdziwymi potworami, a nie przebranymi niedowartościowanymi dupkami z drugiego planu jakoś do mnie nie przemawia. Tak, możecie uznać, że jestem konserwatystą.

Mała rozsiada się przed telewizorem i wie już co ma robić, a ja wybieram ciuchy na dziś i idę do łazienki. Biorę ze sobą laptopa, żeby na szybko skrobnąć parę słów, a może jeszcze założyć Luigiemu profil na fejsie, tylko po to, by napisać mu na wallu, że jest przeklętym tyranem. Zamiast tego wrzucam sobie odcinek „Burn notice” i nowej produkcji MTv „Death Valley” o jednostce policji do zwalczania zombie w Los Angeles. Ubaw po pachy.

Gdy wychodzę z łazienki, mała ogląda w najlepsze, a co zabawne, siedzi koło niej Jean Baptiste, który przyniósł śniadanie.
„ Nie powinieneś się zajmować turystami?” pytam, ale chłopak wzrusza ramionami.
„Przecież się zajmuję, tak? Kathy to też turystka i prosiła, żebym z nią obejrzał, bo jej się samej nie chce. No to oglądam.”
„ Doprawdy, JB, jesteś uczynny jak sama Matka Teresa!”
Kathy spogląda na mnie gniewnie i przykłada palec do ust, więc się zamykam.
Odkładam laptopa i siadam koło nich. Oficjalnie żeby zjeść śniadanie, ale przecież kątem oka zerkam czy Shaggy upora się z oplatającym go wielkim wężem. Bo, jakżeby inaczej, dzisiejszy odcinek jest o Voodoo. Scooby i baron Samedi pod Kopułą Gromu. Dwóch wchodzi, wychodzi tylko jeden!
Więc oglądamy. Z początku jest fajnie, ale trochę chyba jednak wyrosłem z targetu, bo po dziesięciu minutach zaczynam sie nudzić.
„Wolę wersje aktorską, z Buffy jako Daphne” stwierdzam.
Kathy oczywiście mnie ucisza, ale JB pokazuje komórkę, a tam na tapecie Sarah Michelle Gellar ubrana tylko i wyłącznie we wdzięk swego uśmiechu.
I właśnie wtedy ktoś łomocze do drzwi. Ale nie tak puk, puk tylko raczej:
„Otwieraj przeklęty dealerze handlujący prochami pod szkołą! Wiemy, że tam jesteś i zaraz wyważymy drzwi!”.
No to staję i otwieram. A w progu wysportowany facet w koszulce polo z 15-tką na piersi.
„Jest tu moja córka?” pyta.
„ Jest” Odpowiadam „Ogląda Scooby doo i wyjada orzechy z mojego musli”
No dobra, nie mam musli, ale uznaję, że to fajny sposób na zepchnięcie faceta do defensywy. Myślę sobie, poczuje się winny, że jego córka tak mnie wykorzystała, przeprosi, postawi drinka w barze...
Ale zamiast tego koleś robi się cały blady, a potem czerwony.
„Ona jest uczulona na orzechy!” wrzeszczy i odpycha mnie na bok, by ratować córkę od niechybnej orzechowej śmierci. JB przytomnie usuwa mu z drogi wózek z jedzeniem.

Mija krótka chwila i prawda o orzechach wychodzi na jaw, tatuś zbiera zdrowy opieprz, że przeszkadza oglądać, a ja dzwonię sobie w najlepsze do Luigiego i pytam co ma dzisiaj na sobie.
Gdy krztusi się zaskoczony pytaniem, wyjaśniam:
„Wiesz, pytam, bo ja mam jeansy i koszulkę, ale pod spodem miliard nowiuśkich siniaków, więc liczę, że ty masz chociaż ze dwa otwarte złamania, chrzaniony sadysto!”
Śmieje się, mówi, że to zabawne, że się tak oburzam, bo właśnie miał mi się zrewanżować za wczoraj zapraszając mnie na spotkanie z Samem B. Wiecie, tym raperem.
Pytam jaki to, do diabła, ma być dla mnie rewanż? Gdyby chociaż Sam było skrótem od Samantha i laska była nie raperem, a masażystką, to rozumiem. Ale tak?
Luigi nazywa mnie niewdzięcznikiem, więc się z nim żegnam i odkładam słuchawkę.
Tymczasem na moim łóżku siedzi już Kathy, JB i tatuś małej i wszyscy oglądają Scooby’ego z jednakową uwagą i zaciekawieniem.
Patrzę na nich i myślę sobie, że to tylko kwestia czasu, gdy...
No właśnie!
„Proszę, niech pani wejdzie” mówię do stojącej w progu drobnej szatynki o krótko przyciętych włosach. „Pani rodzina już tu jest, więc niech i pani się rozgości.”
Korzysta z zaproszenia, a jakże!
Dziwnym nie jest, jak mawia klasyk. W końcu Scooby to Scooby...

Od redakcji: Wczorajszą edycję wygał użytkownik o ksywce Izrael - dzisiaj ostatnia szansa na miejsce w finale, w którym gramy o monitor Monitor Acer G245Hbd.

Jakub Ćwiek
8 września 2011 - 12:29