Star Trek: The Motion Picture - czasem warto być trekkie - eJay - 7 listopada 2011

Star Trek: The Motion Picture - czasem warto być trekkie

Na seans pierwszego kinowego Star Treka szykowałem się od dość dawna. Już nawet nie pamiętam co mnie tak nakręciło, ale serial (w tej najstarszej wersji) traktowałem raczej luźnio i z dystansem. Usłyszałem jednak, że film Roberta Wise'a to zupełnie inna para kaloszy, a nazwisko Asimov w creditsach podgrzało moje oczekiwania. Olałem więc tandetne stroje, kiepawego Shatnera, funky-fryca Uhury i postanowiłem spróbować. Efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Star Trek: The Motion Picture to wręcz wyborny kawał kosmicznej przygody z ambicją.

Jeżeli miałbym streścić fabułę dzieła Wise'a to zrobiłbym to w jednym zdaniu – kultowiec Kirk leci z ekipą Enterprise, aby ratować Ziemię przed wchłonięciem jej przez tajemniczą, podróżującą przez galaktykę „chmurę”. Brzmi niepokojąco i niedorzecznie, ale w rzeczywistości koncept ten sprawdza się znakomicie. The Motion Picture to przepakowana ciężkawym klimatem startrekowa epopeja, nakręcona z niesamowitą pasją i epą, którą można by rozdzielić z 15 letnich blockbusterów, a i tak zostałoby jeszcze coś na deser. Że co, że akcja? Nic z tych rzeczy. Jest to film niewygodny, powolny, jeżeli już przyśpiesza to tylko po to, aby za 30 sekund wrócić do swojego normalnego rytmu. Na dodatek bohaterowie zwracają się do siebie z takim powerem, że człowiek z ADHD mógłby na tym seansie zasnąć. A mimo tego jest w tym coś pięknego i klasycznego.

Wiecie o co mi chodzi? O realne zagrożenie, w które pakuje się załoga Enterprise. Historia ta jest megaprosta, a przez to pochłaniająca i powodująca gęsią skórkę. Reżyser nie pędzi przez układ słoneczny z prędkością 5 Warpów, nie urywa wątków pobocznych i przede wszystkim szanuje uniwersum stworzone przez Roddenberry'ego. Całość skupia się na ogromnym ryzyku podjętym przez Kirka, który staje do heroicznego boju pomimo licznych problemów – nieukończonej naprawy statku, nieskorym do współpracy asystencie i Spooku, który...a zresztą zobaczycie sami. To lepsze niż milion wybuchów przerywane co chwilę głupimi dowcipami. Naprawdę da się odczuć, że tym ziomom naprawdę zależy na uratowaniu planety!

Chylę czoła także przed twórcami efektów specjalnych. Niemal wszystkie momenty rozgrywające się w przestrzeni to morderstwo pierwszego stopnia na mojej osobie. Rok 1979, a statki i scenografia bardziej namacalne niż w odświeżonej, skądinąd całkiem fajnej wersji w reżyserii J.J. Abramsa. Kocham zabawę modelami, a tu dostałem wszystko co chciałem. Długa sekwencja wlotu w chmurę to dla mnie arcydzieło i wzór robienia efektów dla fabuły, a nie efektów dla efektów. No i jeszcze muzyka, idealnie podkreślająca to o czym już wyżej pisałem. Kiedy już ma pierdyknąć, Goldsmith wykonuje swój fach wzorcowo.

Nie będę na tyle głupi, aby przyrównać film Wise'a do dzieł Lucasa. To zupełnie inna liga, bajka, mentalność. Kocham Star Warsy, uwielbiam Moc i miecze świetlne, ale Star Trek numer 1 to pieprzony geniusz, z perfekcyjnym zakończeniem wywołującym jedynie chęć błyskawicznej powtórki. Jeżeli macie 2 godzinki wolnego czasu – spróbujcie. Być może odnajdziecie w tym tytule to co ja.

OCENA 9/10

eJay
7 listopada 2011 - 22:25