Historia z epickim rozmachem - Half-Life - Goozys - 28 grudnia 2011

Historia z epickim rozmachem - Half-Life

Half-Life Uplink umieścił poprzeczkę bardzo wysoko. Niepowtarzalny klimat z jakim przyszło mi wówczas konfrontować podczas zabawy z wersją demonstracyjną sprawił, iż miałem wygórowane oczekiwania względem pełnej wersji. Życzyłem sobie by było jeszcze lepiej, mroczniej, bardziej niezrozumiale, a może i jeszcze bardziej klaustrofobicznie. Marzyło mi się by podstawowy Half-Life urzekł mnie historią, którą konsumowałbym z niewyobrażalnym apetytem, delektując się najdrobniejszymi jej kawałeczkami. I tak też się zapowiadało, a wprowadzająca sekwencja filmowa nastrajała bardzo optymistycznie. Prowadzona w iście żółwim tempie pozwalała bym mógł na spokojnie rozglądać się dookoła i zacząć utożsamiać z głównym bohaterem. Robiło się naprawdę interesująco. Wpatrzony w monitor siedziałem w bezruchu i z wytrzeszczonymi oczami oglądałem, jak wagonik personalny podąża krętymi tunelami placówki Black Mesa Research Facility. W akompaniamencie otwieranych i zamykanych włazów słuchałem hipnotyzującego damskiego głosu, wprowadzającego gracza do pozornie bezpiecznego świata gry. Wagonik podążał dalej, a ja wraz z nim, na coraz to niżej usytuowane poziomy kompleksu badawczego. Nazywam się Gordon Freeman, mam 28 lat... 

Ten oto jegomość poruszył Niebo i Ziemię świata, w którym żyję.

Freeman & Co. mieli twardy orzech do zgryzienia. Rewelacyjnie poprowadzona akcja w Uplink sprawiła, iż tego samego oczekiwałem od podstawki. Ale niestety już na samym początku po raz pierwszy poczułem leciutkie rozczarowanie. Zwiedzanie poziomu personalnego okazało się bardzo nudne. No dobra, ubrałem kombinezon HEV, zagrała klimatyczna muzyczka, ale co dalej? Rozmowa z profesorkami przy komorze testowej również mnie nie urzekła. Nie mówiąc już o przydługiej sekwencji samego przeprowadzania eksperymentu. Pragnąłem morderczej akcji! Cały czas miałem nadzieję, że to tylko tak na chwilkę i zaraz dostanę, jak to się mówi, w twarz. Ale nic z tego. Bieganie po korytarzach, zdewastowanych w skutek nieudanego testu także do interesujących czynności nie należało. Na mojej twarzy zaczął zarysowywać się grymas wielkiego zniesmaczenia. Byłem już gotowy odpuścić sobie dalszą zabawę, gdy nastąpił moment zwrotny w grze i tak jak w przypadku Uplink, przepadłem na długie godziny. Ponownie stanąłem oko w oko z olbrzymim Gargantuą i mogłem dokończyć porachunki z moim oprawcą z dema. Jednocześnie zdałem sobie sprawę, że moje negatywne nastawienie w początkowej fazie gry było najzwyczajniej bezpodstawne, a nudny początek okazał się celowym zabiegiem ze strony programistów. Dalej było już tylko lepiej. Bieganie, skakanie, pływanie, skradanie się, strzelanie, główkowanie. Nie nudziłem się ani przez chwilę, a każdy następny poziom zaskakiwał mnie czymś nowym. Momentami odnosiłem wrażenie, że zwiedzam muzeum filmów akcji, biorąc czynny udział w zgrabnie poprowadzonej intrydze. Naprawdę dało się odczuć, jak wielkie jest Black Mesa. Wjeżdżałem i zjeżdżałem windami, wchodziłem i schodziłem po schodach i drabinkach, podróżowałem wewnętrznym systemem kolejki towarowej, a końca nie było widać. Również panoszący się po całej bazie obcy, dawali mi do zrozumienia, że nie będzie łatwo. Vortigaunty atakowały z nienacka samotnie bądź w grupach, Headcraby wyskakiwały w najmniej oczekiwanych momentach, potyczki z żołnierzami HECU wymuszały na mnie chowanie się za wszelkiego rodzaju osłonami, a ja konsumowałem to wszystko ze ślinotokiem i przeogromnym uśmiechem na twarzy. Tak właśnie miała wyglądać gra, której wyczekiwałem z niecierpliwością.

Żołnierze z Jednostki do Walki w Niebezpiecznym Otoczeniu (HECU).

Wielkim zaskoczeniem dla mnie okazała się eksploracja świata Xen. W początkowej fazie gry nawet mi przez myśl nie przeszło, że lada moment znajdę się na zupełnie obcej mi planecie. Byłem tym światem tak bardzo zauroczony, że ohy i ahy towarzyszyły mi prawie na każdym kroku. Flora i fauna, architektura oraz zamieszkująca te obszary rasa Vortigauntów. No po prostu rewelacja! Skakałem z jednej planetoidy na drugą, znakomicie bawiąc się znikomym przyciąganiem grawitacyjnym. To tu, to tam podziwiając na horyzoncie odległe gwiazdozbiory i planety, które przecież były tylko bitmapą i to w dość niskiej rozdzielczości. A mimo to dało się odczuć bezkres nieznanego świata. Robiło to imponujące wrażenie, przynajmniej na mnie. Walka z Gonarchem, to był prawdziwy majstersztyk. Nieskomplikowana, acz sprawiająca ogromną satysfakcję z pozytywnego zakończenia. Cak, cak… lewo, prawo, wystrzał z rakietnicy. Raz, drugi… pogoń za wielkim cielskiem. Znów seria z rakietnicy i bestia w końcu pada martwą, pozostawiając po sobie wrota do „piekła”. Niestety sam koniec gry, a dokładniej niezrozumiała dla mnie walka finałowa z Nihilanthem okazała się największym rozczarowaniem podczas zabawy. Już nawet nudny początek okazał się na swój sposób bardzo atrakcyjny. Sporo czasu minęło zanim załapałem, co tak naprawdę stanowi klucz do sukcesu, a już męczarnie z ustrzeleniem „mózgu” wolę przemilczeć. Nie wiem, być może głównym powodem takiego odbioru był fakt, iż niezliczoną ilość razy zmuszony byłem powtarzać ów starcie. Dodatkowo mała ilość amunicji wszelakiej, jaka mi pozostała na tym etapie gry, była czynnikiem zdecydowanie deprymującym. Mimo iż miałem za sobą ponad 30 godzin grania, nadal daleko było mi do umiejętnego operowania arsenałem na tyle, by wysoka celność mogła okazać się złotym środkiem na zwycięstwo. No, ale za którymś tam razem udało się ów delikwenta wysłać na tamten świat. To znaczy gdzieś, bo w sumie nie wiem gdzie. Nieważne.

Nihilanth - to już 12 lat minęło od naszego pierwszego spotkania.

Po monologu, jaki zaserwował mi G-Man i po obejrzeniu napisów końcowych poczułem lekki niedosyt. Jakby gra, w którą grałem to tak naprawdę dwie gry. Z jednej strony szybka i wciągająca akcja, z drugiej przechodzone i przekombinowane zwiedzanie placówki badawczej i pobliskich terenów. Mam tu na myśli chociażby poziom z wielkimi zbiornikami toksycznych ścieków i spalarniami czy już wspomniany na początku wpisu nieszczęsny początek. Jednak dopiero po kilku dniach zdałem sobie sprawę, że całość trzyma się kupy i dupy. Mając przed oczami poszczególne etapy z gry, zaczynałem powoli zauważać sens w tych spowolnieniach akcji. Że bez nich zatraciłbym się w tym wszystkim, nie mając czasu na zachłysnięcie się rewelacyjną fabułą. I tak przez następne kilka miesięcy przechodziłem grę raz za razem. Już nic wtedy nie wydawało sie dodanym na siłę, a już na pewno nie było nudne. Każde najdrobniejsze szczegóły stawały się nad wyraz klarowne. Oj tak, w mojej głowie działo sie wtedy bardzo dużo, a przecież to nie był koniec. Gdzieś tam na horyzoncie miały pojawić się przecież Opposing Force i Blue Shift oraz historie opowiedziane z zupełnie innych perspektyw.

Do napisania...

Goozys
28 grudnia 2011 - 19:51