Mission Impossible: Ghost Protocol czyli zabili go i uciekł - recenzja - DogGhost - 28 grudnia 2011

Mission Impossible: Ghost Protocol, czyli zabili go i uciekł - recenzja

Szczerze mówiąc do kina wybieram się raczej tylko od święta, ale skoro dopiero co się skończyły, a seria Mission Impossible zalicza się do moich ulubionych, to postanowiłem wybrać się na czwartą odsłonę zatytułowaną Ghost Protocol, która przedwczoraj trafiła do kin. Osobiście uważam, że choć przygody agenta Hunta nigdy nie dorównały takim klasykom kina sensacyjnego jak Ronin czy Gorączka (jakaś polemika? ;)), to charyzma głównego bohatera, przewodni motyw muzyczny oraz ogromna dawka emocji sprawiają, że z niecierpliwością oczekiwałem na ten film. Czy warto wydać kilkanaście złotych na bilet? O tym przekonacie się czytając moje wrażenia po seansie. Postaram się unikać zbędnych spoilerów, więc możecie czytać bez obaw…

 

Szczerze mówiąc na zwiastun filmu Ghost Protocol trafiłem stosunkowo niedawno. Po jego obejrzeniu doszedłem do wniosku, że zapowiada się powtórka z rozrywki, a jedynym przykuwającym uwagę „elementem” były piękne kobiety (Paula Patton i Lea Seydoux). Na domiar złego wściekłem się słysząc kolejną przeróbkę głównego motywu muzycznego – z pierwowzoru nie zostało praktycznie nic poza jakimś zmiksowanym tum-tum-tu-tu-tum. Jak tak dalej pójdzie to w następnej części (prędzej czy później na pewno takowa powstanie) zostanie samo tum-tum-tum. Pisząc o tym chcę Wam uświadomić, że na seans szedłem ze stosunkowo niewielkimi oczekiwaniami i… nie zawiodłem się.

Zgodnie z przypuszczeniami twórcom zaczęły kończyć się pomysły, więc podobnie jak w trzeciej części zwiedzamy kilka miast (tym razem Moskwę, Dubaj i Indie), a w każdym z nich bohaterowie mają do rozwiązania kolejną część zadania. Nie zdradzając za bardzo fabuły, ponownie przyjdzie Wam oglądać zmagania męskiego Toma Crouise’a (trafnie nazwanego przez miesięcznik Film „idolem znienawidzonym”) i jego niewielkiej ekipy, którzy wspólnie próbują zapobiec wojnie nuklearnej między Stanami Zjednoczonymi, a Rosją. Ile razy już to widzieliśmy ciężko nawet zliczyć, ale nie da się ukryć, że to chwytliwy temat.

Jak zwykle główny element filmu stanowią emocjonujące pościgi i strzelaniny. Agent Hunt ponownie pokazuje, że ma ciało ze stali i jest całkowicie niewrażliwy na ból. Swoją odpornością musiał zaimponować chyba samemu Arnoldowi. Ja kilkukrotnie wzdrygnąłem się na widok mocnego zderzenia Toma ze ścianami, samochodami itd., a na jego twarzy zawsze po kilku sekundach pojawiał się czarujący uśmiech.

Jeśli chodzi o wspomniane na początku aktorki, to prezentują się naprawdę ponętnie. Ubrana w suknię wieczorową Patton zapiera dech, a jej pojedynek z Leą to prawdziwa uczta dla oczu ;) Poza tym trzeba przyznać, że zagrały nie najgorzej. Podobnie zresztą jak pozostała część ekipy, choć oczywiście o żadnych wielkich kreacjach nie ma nawet co marzyć. Trochę denerwował jedynie jak zwykle dowcipny Simon Pegg.

Wraz ze zbliżającym się finałem (nie bójcie się – bez spoilerów :)) rosły moje nadzieje, że będzie on mniej patetyczny niż w trzeciej odsłonie. Co prawda nie było to zbyt trudne, bo takiej dawki patosu nie dostarczają nawet wykonania amerykańskiego hymnu podczas Super Bowl. Niestety w zamian za to Ghost Protocol może się pochwalić chyba najgłupszym zakończeniem z całej kwadrylogii. Finałowe starcie jest wręcz żenujące i bardziej zniesmaczyło mnie tylko ostatnie kilkadziesiąt sekund Spidermana 2, w których Dunst nazywa Parkera „Tygryskiem” – jeden z widzów na sali podsumował to przymiotnikiem na „ch” ;) W tym przypadku na szczęście nie było aż tak źle, ale zawód pozostał. Jeszcze większym absurdem jest chyba tylko to, czego dowiadujemy się w ostatniej scenie…

Podsumowując:

+ kolejna część MI

+ obsada

+ efekty specjalne

- cuda na kiju (fabularne i technologiczne)

- wtórność (nic dziwnego, że nie dali jej numerka „4” w tytule)

- zakończenie

Jeśli jesteście fanami serii to mimo wszystko warto iść, bo film zapewnia dużą dawkę rozrywki. Przed seansem musicie się jednak nastawić na to, że cykl Mission Impossible zawsze był kręcony z lekkim przymrużeniem oka (vide scena z helikopterem w jedynce czy akrobacje na motocyklu w dwójce). Ja pomimo tych wszystkich krytycznych uwag nie żałuję i czekam na kontynuację. Miejmy nadzieję, że bliższą oryginałowi :)

DogGhost
28 grudnia 2011 - 22:28