Asasyństwo! - recenzja Assassin's Creed - Materdea - 25 maja 2012

Asasyństwo! - recenzja Assassin's Creed

Materdea ocenia: Assassin's Creed
75

Assassin’s Creed rysował się jako gra z ogromem swobody w podejmowaniu decyzji, olbrzymim światem i absorbującą fabułą. Jak wyszło? Ano dobrze, choć bez rewelacji – koloryzowane wypowiedzi producentów z Ubisoftu były na tyle wyszukane, że tylko ich część udało się zaimplementować. AC bowiem to porządna produkcja, która wprowadziła sporo świeżości i charakterystyczny model rozgrywki. Lubicie w dowolny sposób podejść przeciwnika i efektownie go wykończyć? Assassin’s Creed jest dla Was. Tu możecie zabić kilku łuczników, poskakać po dachach budynków niczym Predator, wykonać lekką ręką parę przesłuchań i w końcu - rozprawić się z głównym przeciwnikiem. Hulaj dusza, piekła nie ma!

Jednak nie jest tak miło, jak się na pierwszy rzut oka wydaje. Największym minusem gry są zadania poboczne – mało zróżnicowane i gęsto rozmieszczone. Mamy kilka tego typu aktywności: wspomniane we wstępie przesłuchania, kradzieże kieszonkowe, likwidowanie łuczników czy wyścigi po dachach na czas. Mimo iż edycja PeCetowa została wzbogacona o kilka takich „subquestów”, nie odmienia to sytuacji. Głównie przez to, moja niechęć do projektu Jade Raymond stała się tak silna. Zapewne wiecie, że te wykonywanie tych aktywności jest wymagane do popchnięcia fabuły do przodu, więc dlaczego nazywam je „pobocznymi”? Do ruszenia z akcją wystarczy zrobienie 2-3 – reszta to tylko widzimisię gracza. Można, acz nie trzeba – takie śledztwa prowadzą do uzyskania bonusowych informacji o celu, lecz w moim odczuciu są zupełnie nieprzydatne. Kiedy tylko dotarłem do wymaganego przez program miejsca, uruchamiała się cut-scenka. Po wysłuchaniu czczej gadaniny oponenta trzeba było go najzwyczajniej zlikwidować: tak czy siak starałem się to wykonać w jak najprostszy sposób. Prawdziwym wirtuozom ukrytego ostrza być może przydadzą się informacje zdobyte podczas przesłuchań czy kradzieży, jednak ja uznałem je za kompletnie bezużyteczne.

Jade Raymond jest swoistym rodzynkiem w czekoladzie, w branży gdzie to na ogół faceci dyktują warunki. Pani Producent piastowała najwyższe stanowisko nad pracami Assassin’s Creed – można powiedzieć, że koncepcja i wszystkie mechanizmy działające podczas rozgrywki to autorskie pomysły Jade. Ponadto była zamieszana także w tworzenie „dwójki”, a teraz zarządza zespołem Ubisoft Toronto, który w pocie czoła haruje nad szóstą odsłoną serii Splinter Cell.

Kolejna sprawa to monotonia – ściśle wiąże się z powyższą kwestią. Fajnie jest pobiegać, pozabijać i pouciekać, ale tylko przez kilka pierwszych godzin zabawy. Zwłaszcza jeśli nie wiemy, ile osób musimy zamordować by dotrzeć do końca – naszą misją od samego początku jest skasowanie dziewięciu niewiernych zagrażających zakonowi. Przynajmniej tak twierdzi mistrz – Al Mualim. Co ciekawe, pierwsze wrażenie po kontakcie z produkcją jest nadto pozytywne. Początek jest bardzo fascynujący i wciąga niczym malinowy kisiel. Fabuła przeplata ze sobą dwa wątki: Desmonda Milesa oraz Altaira ibn La-Ahada. Pierwszy rozgrywa się we współczesności, w budynkach tajnej organizacji o nazwie Abstergo. Po zintegrowaniu się z maszynerią zwaną Animusem, przenosimy się w odległe czasy trzeciej wyprawy krzyżowej w 1191 roku, gdzie strach i lęk budził wspomniany przodek. Mimo posiadania najwyższej rangi i mistrzowskiego wyszkolenia, zostaje zdegradowany do najniższego statusu w zakonnej hierarchii. Stało się tak, ponieważ przejawiał arogancką i lekceważącą postawę względem kompanów oraz przeciwników. Jak łatwo się domyślić, to na barki gracza zostanie zrzucona odpowiedzialność za życie dziewiątki ludzi i przyszłości Altaira. Atmosfera gęstnieje, a protagonista nie czuje unoszącej się intrygi…

Zostając przy scenariuszu, chciałbym zauważyć, iż momentem, który twórców ewidentnie się udał jest pewien zwrot akcji – dynamiczny, atrakcyjnie skonstruowany. Zaraz po nim mamy już zwieńczenie pierwszej odsłony tej zacnej serii – ono również zasługuje na gromkie brawa. Ekipie dewelopera udało się pozostawić mnie z otwartą gębą i masą pytań typu: „Jak? Dlaczego? Kto?”. Niewielu producentów potrafi stworzyć tak enigmatyczną końcówkę napastującą gracza masą zagwozdek.

Napomknąłem wcześniej, teraz rozwinę tę myśl – przez całą rozgrywkę chodzi o zamordowanie dziewięciu delikwentów, którzy w pewnym stopniu narazili się Al Mualimowi. Zlikwidowanie pierwszych dwóch klientów daje sporo radości, bowiem nie mamy świadomości, że przez kolejnych kilka godzin będziemy musieli wykonywać te same czynności. Pobij cywila, wyciągnij informacje, ucieknij łucznikom, obierz list i zanieś go osobie na drugim końcu miasta itd. – w telegraficznym skrócie tak można przedstawić rozgrywkę w Assassin’s Creed. Do ciągłego poruszania się nie motywuje także budowa lokacji – poszczególne miejscówki nie różnią się od siebie absolutnie niczym. Biegając (każde z trzech miast – Akka, Damaszek, Jerozolima + siedziba Asasynów: Masyaf) - ma swoje 3 dzielnice charakteryzujące się stanem majątkowym zamieszkałych tam ludzi. Podczas gry czułem się, jakbym wszedł do jakiejś makiety stworzonej na potrzeby filmu – wszędzie te same budynki, ci sami ludzie, te same ulice, ławki, stogi siana. Kontynuując wątek braku różnorodności, pomimo ciągłego uczenia się nowych ciosów czy technik, walka nudzi jak coniedzielne kotlety schabowe, bowiem opiera się wyłącznie na kontrowaniu. Co prawda gracz może sam spersonalizować styl, jakim wyeliminuje oponentów. Ponadto przeciwnicy nie wykazują chęci pozbawienia nas życia, czekając na swoją kolej by ukatrupić bohatera. I to nawet  jeżeli ustawiamy się do nich plecami.

Asasyni znani są także pod nazwą „Haszyszowie”. Skrajny odłam nizaryjskich Ismaelitów. Według różnych tłumaczeń mogą być „zjadaczami haszyszu” lub nawet „strażnikami twierdzy”. Przewodził nimi Hasan ibn Sabbaha – guru, który dzięki indoktrynacji i narkotykom (haszysz, opium), ale także dzięki niesamowitemu zorganizowaniu i doskonałemu szkoleniu, stworzył bractwo: ucieleśnienie grozy współczesnych i potomnych. Niektórzy historycy twierdzą, że to właśnie asasyni stanowią wzorzec dla współczesnych terrorystów.

Dodatkowo w delektowaniu się AC przeszkadzał mi polski dubbing – okropnie niepasujący do klimatu oraz konwencji. Uciekając przed strażnikami i słuchając tych swojskich jęków i stęknięć chciałem jak najszybciej nacisnąć przycisk quit i opuścić Animusa. Nie mam pojęcia dlaczego zdecydowano się na taką polonizację. Jak dla mnie jest strasznie nietrafiona i zupełnie mija się z celem spolszczania zagranicznych tytułów.

Co warto podkreślić – stylistyka, oprawa graficzna bardzo mi się podobała i była jednym z motorów napędowych dzięki którym wysiedziałem przy Assassin’s Creed do samego końca. Choć sam engine swoje lata ma i nie wygląda już najlepiej, to sterylne biuro Abstergo prezentuje się kosmicznie i nadaje genialnego charakteru momentom rozgrywanym w teraźniejszości. Klimatem razi zarówno menu główne (oszczędnie zrobione – podoba mi się!) oraz Animusa. Mimo iż są to drobnostki (a jak wiadomo: diabeł tkwi w szczegółach) i ostatecznie nie wpłynęły znacząco na ocenę końcową, to i tak należy im się drobna wzmianka.

Co jeszcze mi się podobało… Hm?. Swoboda, wolność, dowolne hasanie, animacje, grafika – wszystko już wymieniłem. Może faktycznie, wygląda to nienajlepiej, gdyż sporo miejsca poświęciłem na linczowanie wielu aspektów produkcji. Niemniej przygoda z Assassin’s Creed była warta grzechu – pomijając 5 godzin robienia w kółko tego samego. Choćby dla samego finału opłacało się przez to brnąć. Tak czy siak – pierwsza odsłona z teoretycznej trylogii (dziś każdy wie, jak to jest z tym cyklem) w pełni zasługuje na „siódemkę” – jest to tytuł dość smaczny, ale nie do końca doprawiony. 

Materdea
25 maja 2012 - 08:15