Wygrany pojedynek - recenzja Virtua Fighter 5 Final Showdown (PS3/XO) - Pita - 15 czerwca 2012

Wygrany pojedynek - recenzja Virtua Fighter 5 Final Showdown (PS3/XO)

Pita ocenia: Virtua Fighter 5: Final Showdown
95

Jedna z najważniejszych bijatyk w historii nareszcie pojawiła się na konsolach obecnej generacji. Cieszę się, chociaż tak naprawdę to dopiero piąta odsłona serii przyciągnęła mnie do niej na dłużej i nareszcie dostajemy ją w ostatecznej wersji. Dostajemy grę zbalansowaną, turniejową, produkcję na lata, prawdziwego króla fighterów 3D. W Final Showdown zagrać po prostu wypada, nawet jeżeli nie przepada się za tym gatunkiem. Bo potrafi do niego przekonać.

Final Showdown jest wydaną na cyfrowe usługi konwersją ostatniego Virtua Fightera. Ostatecznym tytułem z serii, która nigdy nie miała tyle rozgłosu na ile zasługiwała – chociaż wszystko wskazuje na to, że wreszcie nadeszła jej pora. Ponieważ gracze widzą i wiedzą, że dobre gry turniejowe są w cenie, a gra SEGI należy do najlepszych i najważniejszych osiągnięć gatunku. Zresztą tytuł już się sprzedał dobrze, a dodanie go do PlayStation Plus to świetny ruch na poszerzenie audytorium serii. Wersja automatowa ma na karku już kilka lat, jednak większość bywalców salonów jest zgodna, że to wciąż szczytowe osiągnięcie bijatyk na chwilę obecną.

Renesans gatunku, jaki przeżywamy jest momentami zgubny – naraz walczą o nasz czas i portfele dziesiątki świetnych bijatyk, nowych i starych, 3D i 2D. Warto jednak pamiętać, że Virtua jest tylko jedna i poziom serii jest coraz bliższy perfekcji w swojej kategorii. A perfekcję osiąga się w momencie, kiedy nie można już nic odejmować, od świetnego obrazu całości. Konwersja jest wybitnie dobra, loadingi są błyskawiczne (co powinno ucieszyć ludzi pamiętających tragedię  w trzech aktach zwaną Tekken 6), kod sieciowy wybitny, ale kilka gorzkich słów się znajdzie, ponieważ po Final Showdown doskonale widać, dlaczego seria nigdy nie przebiła się do głównego nurtu – za mało agresywna, za mało dzisiejsza, za mało przystosowana dla jednego gracza i nazbyt ambitna. O ile kwestia agresywnego designu, a raczej jego braku, zupełnie nie przeszkadza, tak już reszta problemów jest nieco ważniejsza.

Nie ma prawdziwego intra, ani outra, znanego z poprzedników trybu symulującego wyprawy po świecie, czy walkę o tytuły. Nie ma team battle, survivali, mini-gier. Tradycyjnie dla serii nie ma także trybu story – a tak naprawdę to on, obok gore-porn, zadecydował o sukcesie Mortal Kombat. Co ciekawe, konsolowa Final Showdown ma również coś nie tak z dźwiękiem, który momentami jest przeraźliwie niskiej jakości. Tyle, że to wszystko są mało znaczące szczegóły.

Z jednej strony dostajemy tutaj kompletnie automatowe doświadczenie – bardzo przydatny trening, walka, versus, versus online, misje (ciekawe, nie powiem). Niestety nie ma wszystkich opcji z poprzedników, a nawet oryginalnego Virtua Fightera 5, a ja bardzo nie lubię kiedy wycina się coś względem starszych wersji. Z drugiej – kompletną pomyłką jest ocenianie bijatyki przez pryzmat rzeczy tak mało ważnych, jak dodatki dla jednego gracza. W bijatyki nie gra się na jednego gracza – gra się z kimś, przeciwko komuś lub przeciwko samemu sobie. Virtua w tej wersji posiada tryby uczące systemu, a poza walką nie potrzeba tam nic.

Dobra bijatyka to poznawanie systemu i pokonywanie własnych słabości. Wyrobienie własnego stylu walki, umiejętność poznania systemu gry, zatopienia się w grze. Zabawa w walkę, i poważne pojedynki. A Virtua Fighter 5 Final Showdown jest tym wszystkim – jest tytułem głębokim, skomplikowanym, przeznaczonym na długie lata i tak naprawdę obalić może go jedynie Virtua Fighter 6, o ile tylko powstanie i o ile będzie lepsza.

System walki opisywali lepsi niż ja dlatego wypowiem się krótko – rzuty, system ręka, noga oraz blok, a dodatkowo możliwość przechwytów/kontr, wraz z perfekcyjnym klatkowaniem, ring-outami i niskimi skokami to charakterystyczne połączenie, którego nie mają konkurencji. Virtua stała zawsze różnorodnością stylów oraz realizmem – tak, to wciąż gra, w której można kopać kogoś w powietrzu, to wciąż gra, która ma typową dla bijatyk detekcję kolizji, jest jednak znacznie bardziej realna i bardziej dopracowania niż Tekken, a zarazem mniej dynamiczna i bardziej taktyczna od Dead Or Alive.

Co nie oznacza, że jest powolna – to bardzo szybka bijatyka. Nawet w obliczu zbliżania się obu konkurentów, Virtua się obroni. Najlepiej o balansie i skomplikowaniu gry, którego tak naprawdę nie potrafię w godny sposób oddać świadczy kultowy status automatowej wersji w Japonii, tysiące świetnych pojedynków i cała baza turniejowa wokół tej produkcji. Tak – jestem przekonany, że pod względem systemu gry Virtua Fighter 5 Final Showdown bije Tekkena, DoA, Soul Calibura, czy Mortal Kombat.

Walka w Virtua wymaga skupienia – ponieważ jest to system w równej mierze ofensywny co defensywny, a dobry gracz wyjdzie szybko z opresji. Areny wymuszają różne podejście do pojedynków, nie ma tutaj systemu „postać dobra na inną postać”, a dwóch bohaterów dodanych względem oryginalnego VF5 doskonale uzupełnia dotychczasową ekipę. Do tego SEGA zawsze tworzyła bijatyki nie promujące maszerstwa, dlatego Virtua jest płynna, stawia na walkę kontaktową, nie oferuje dziwacznych wygibasów. Dostajemy 20 postaci, które różnie walczą, różnie reagują, różnie się zachowują – i chociaż z pozoru wygląda na to, że brakuje im osobowości to w momencie, kiedy toczymy nimi boje przekonujemy się o ich potędze. „Moja” Sarah jest postacią diametralnie inną od reszty bohaterów, rusza się jak bogini ringu i czasami dostaję po nosie dlatego, że rozpływam się nad jej animacją, zamiast uczestniczyć w walce.

Oprawa Final Showdown nie jest najbardziej zaawansowanym technicznym doznaniem tej generacji. Ale minimalizm połączony z pięknymi modelami postaci i efektami pogodowymi daje zaskakująco ponadczasowe połączenie – co tutaj mówić, do dziś dzień poprzednicy z PlayStation 2 to piękne gry i podobnie jest z piątą odsłoną. Niewiele więcej potrzeba gatunkowi niż doskonałej, trzymającej 60 klatek na sekundę animacji, pięknych aren o różnorodnym wyglądzie i dobrych modeli postaci. Muzyka to dziwna mieszanka, dostajemy utwory z każdej odsłony (nie wiem czy wszystkie), które początkowo wydają się nijakie, a po podkręceniu głośności wiele z nich wpada w ucho. Muzyka jest po prostu nierówna – są świetne, „automatowe kawałki”, są też niestety koszmarki powodującą wypływanie mózgu uszami jak kawałek grany przy „Continue?”.

Ciekawym ruchem ze strony SEGI okazuje się wydanie tej gry – możemy kupić gołą wersję, która posiada wszystko co potrzebne do szczęścia za niewielką cenę, lub w cenie małej gry pudełkowej dostać edycję ze wszystkimi DLC potrzebnymi do przebierania po swojemu postaci, a możliwości dostosowania wyglądu naszych wojowników to już legendarna cecha serii, która w ogóle chyba to wprowadziła. Dobry ruch i przyznam szczerze, że na razie gram na „podstawowej wersji”, jednak wezmę ciuszki. Bo taka dobra to gra.

Rzadko pojawia się gra, która tak mocno mnie porywa. Bardzo lubię bijatyki, tylko, że preferuję te 2D i te od SNK, więc ostatnio nie miałem powodów do radości. Teraz mam. Nadeszło najlepsze mordobicie w historii, za grosze, w pięknej edycji, na dwóch platformach. Virtua Fighter 5 Final Showdown jest jak szachy. Można je zrobić w wersji dobajerzonej, z setkami figurek, postaci, trybów rozgrywki. Z grafikami, planszami, świetną muzyką i grafiką. Ale prawda jest taka, że… to niepotrzebne. W Virtue gramy dla systemu walki – reszta to tylko dodatki.

Pita
15 czerwca 2012 - 10:22