Pegasus - moja pierwsza konsola - Buja - 26 lipca 2012

Pegasus - moja pierwsza konsola

Jest rok 1994. Moje życie składa się z klocków lego, przedszkola i dobranocek. Pewnego jesiennego dnia rodzice kupują w jednym z wrocławskich sklepów sprzedających rtv i agd tak zwaną “grę telewizyjną”. Klocki poszły w odstawkę, dobranocki przestały mnie bawić, dziwię się, że w ogóle chciałem chodzić do przedszkola. Tytułowy Pegasus zawładnął moim czasem wolnym, a ja jako dzieciak miałem go naprawdę sporo. Choć dla wielu z Was nazwa ta może być w ogóle nieznana, to mam nadzieję, że wszystko stanie się jasne, jeśli napiszę, że Pegasus był popularnym na polskim rynku klonem Nintendo Entertainment System - w skrócie - NESa.

Od razu stałem się więc nintendowcem, a postacie takie jak Donkey Kong czy Mario towarzyszą mi już od niemal 20 lat. Nie będę opisywał różnic między oryginalnym systemem a “grą telewizyjną”, bo prawdziwego NESa nigdy nie widziałem na oczy. Pamiętam za to bardzo dobrze jej kształt, kolor i wymiary, rozmieszczenie przycisków na padach i ich czułość. Technologia była prosta. Plastikowe pudło ze slotem na kartridże podłączało się kablem typu SCART do telewizora, a zasilacz do gniazdka (grzał się jak cholera, zasilacz od Xboxa to przy nim pikuś). Konsola miała dwa gniazdka na pady, do których podłączało się kontrolery. Rzecz jasna na kablu, bo nikt jeszcze wtedy nie słyszał o technologiach bezprzewodowych. Pady były bardzo proste w budowie. Posiadały czterokierunkowy krzyżak, małe przyciski “start” i “select”, a także dwa okrągłe przyciski funkcyjne A i B. Pad był prostokątny i jak na dzisiejsze standardy bardzo niewygodny. Wtedy to nie było ważne, można było grać po kilka godzin i jedyne co bolało, to dupa. Od siedzenia na podłodze, przed telewizorem.

To jest pad dla drugiego gracza. Nie ma on przycisku start i select. Przycisków turbo nie pamiętam, widocznie w ogóle z nich nie korzystałem.

Gry na Pegasusa to temat rzeka. Razem z konsolą dostałem kartridż typu “100 in one”. Było tam upchnięte naprawdę sporo dobrych tytułów, poczynając od kultowej Contry, Super Mario Bros i Donkey Konga na Galadze i Lode Runnerze kończąc. Oprócz tego na wrocławskim targowisku przy pl. Świebodzkim można było kupić mnóstwo pirackich kopii. Często dostawaliśmy kota w worku, bo naklejki na kolorowych dyskietkach miały mylące artworki, a żadnych tytułów nikt nie znał. Gry były trudne. Zmuszały do kombinowania i/lub używania nadludzkiej zręczności. Dodatkowo, jeśli coś poszło nie tak i straciliśmy wszystkie życia, to musieliśmy zaczynać od nowa, bo nie było możliwości zapisu! Dlatego spędzało się nad każdym tytułem tyle czasu. Chęć zobaczenia tego, co jest dalej, była znacznie silniejsza niż frustracja spowodowana napisem Game Over wyświetlanym poraz n-ty w tym samym miejscu gry. Był to także jedyny okres w moim życiu, kiedy moi rodzice grali lepiej ode mnie. Bardzo dobrze wspominam Wizards and Warriors. Często siadaliśmy nad nią razem i dochodziliśmy coraz dalej i dalej. Nie pamiętam końcowego bossa, więc przypuszczam, że nigdy nie udało nam się do niego dotrzeć.

Tak właśnie wygląda Wizards & Warriors, czyli najlepsza gra mojego dzieciństwa. Nazywaliśmy ją po prostu "rycerzykiem".

Bardzo fajnym aspektem Pegasusa była możliwość grania w dwie osoby. W końcu na coś te dwa pady włożono do pudła, prawda? Sąsiedzi mieszkający piętro wyżej też mieli “grę telewizyjną” i często grałem z ich dziećmi. Przechodzenie Contry w co-opie traktowaliśmy jak sport. Liczyło się tylko to, kto odda ostatni strzał przy ubijaniu szefa poziomu. W grze Soccer nie było żadnych statystyk zawodników, aktualnych składów i świetnej fizyki. Liczyło się tylko to, żeby zagadać przeciwnika i strzelić mu bramkę. Spędziłem nad nią więcej czasu niż nad wszystkimi częściami Fify. Miło wspominam także którąś z gier motocrossowych i biegi lekkoatletyczne. Tanks i Mario Bros wymagały współpracy na wyjąkowym poziomie i dobrych umiejętności obu graczy, toteż nie zawsze mogłem znaleźć osobę, z którą dobrze mi szło.

Czy 8-bitowa konsola przetrwała próbę czasu? Myślę, że tak. Wtedy grafika i dźwięk był na drugim planie, liczył się tylko fun. Kult jaką obrosły postaci Mario czy Linka dopiero się wtedy rodził, a dla mnie byli to tylko zwykli bohaterowie gier video. Dzisiaj podchodzę do tych gier z nostalgią. Kiedy odpalam kompilacje z różnymi tytułami na Youtube, łezka się w oku kręci. Wcale nie odrzuca mnie słaba rozdzielczość, jedna wielka pikseloza i kakofonia dźwięków wydobywająca się z głośników laptopa. W przeciwieństwie do trójwymiarowych gier z końca lat dziewięćdziesiątych, tamte w ogóle się nie zestarzały.

Zastanawiam się tylko gdzie podział się mój poczciwy Pegasus. Wszystko wskazuje na to, że mógł się zepsuć, a ja od 1997 byłem już pecetowcem. W tamtym roku Wrocław nawiedziła też powódź, która zalała mi piwnicę - a w niej prawdopodobnie pudło z zakurzoną “grą telewizyjną” i wszystkimi kartridżami... Na Allegro widnieje kilka pozycji z autentycznymi maszynami z tamtych lat, niektóre są nawet oryginalnie zapakowane. Może warto zrobić sobie prezent na gwiazdkę? Przecież to prawdziwy wehikuł czasu.

Podoba Ci się wpis? Daj lajka na www.facebook.com/bujabloguje. Tam dowiesz się o każdym nowym tekście i pośmiejesz z ciekawych okołogamingowych śmieci wyszperanych ze mnie w Internecie. A mi będzie miło, o.

Buja
26 lipca 2012 - 19:32