Terkocząc z karabinków - recenzja Call of Duty: Black Ops - Materdea - 1 sierpnia 2012

Terkocząc z karabinków - recenzja Call of Duty: Black Ops

Materdea ocenia: Call of Duty: Black Ops
80

Na Call of Duty można psioczyć i narzekać, że co roku to wydawane jest to samo, że nie ma tam ani krzty ewolucji (o rewolucji nie wspominając), że grają w to same n00by, bo dla hardcore’owców jest Battlefield, ale takiej grywalności w multiplayerze oferuje niewiele produkcji.

Pierwsze co rzuca się w oczy w porównaniu do poprzedniczki (a o to niezwykle trudno w przypadku któregokolwiek z  CoD-ów) to spójna fabuła. Produkcja Infinity Ward potrafiła przenosić gracza z miejsca na miejsce, bez specjalnego uargumentowania dlaczego. Ciężko było mi się w tym połapać, a momentami nie wiedziałem, co ja tutaj właściwie robię. Z Black Ops jest zupełnie inaczej – co prawda nadal występuje charakterystyczny rozrzut pomiędzy ukazywanymi wydarzeniami, aczkolwiek całość została całkiem trafnie spięta niewidzialną klamrą, dzięki czemu wiadomo co i jak.

Scenariusz został napisany z rozmachem godnym serii Call of Duty – mamy więc mnóstwo wybuchów, dramatycznych momentów mnóstwo trupów i wielką zbrojną intrygę. Tym razem skupia się ona wokół Novy 6 – zabójczego (dosłownie) gazu, nad którym kontrolę przejęli Rosjanie. Oczywiście, zgodnie z przyjętymi kanonami obowiązującymi dla tego gatunku, celem ataku staje się USA, znienawidzone kapitalistyczne imperium.

Postacią pierwszoplanową jest Alex Mason, dzielny i oddany ojczyźnie wojak. Zaraz po rozpoczęciu gry naszym oczom ukazuje się, o dziwo, nie front walki, a dziwaczne pomieszczenie z mnóstwem telewizorów, krzesłem elektrycznym, a w uszach daje się we znaki sztucznie zmodyfikowany głos śledczego. Ani chybił – sala tortur/przesłuchań (niepotrzebne skreślić). Narracja poprowadzona w Black Ops troszeczkę odbiega od standardów cyklu. Misje w których przyjdzie nam po raz kolejny terkotać karabinami do upadłego, to  tym razem retrospekcje, wspomnienia głównego bohatera (nie licząc końcówki). Przesłuchujący nas starają się uzyskać informacje dotyczące wspomnianej Novy 6 (albowiem bohater wie coś, czego nie wie nikt), lecz Mason na samym początku nie zdradza wszystkiego, a powoli i mozolnie przypomina rolę, jaką pełnił w tej układance. I tak szczebel po szczeblu, pestka po pestce wypluwanej na talerz po ugryzieniu kęsa arbuza, Alex odkrywa karty zamieszania związanego ze śmiertelną bronią biologiczną.

Gablotka schwarzcharakterów nie jest specjalnie bogata, ale znalazło się w niej miejsce dla m.in. faszystowskiego doktorka. Trio uzupełnia szurnięty psychol, który chce zniszczyć Stany Zjednoczone oraz jego podnóżek, który myśli, że jest kimś naprawdę ważnym – od lewej Stainer, Dragowicz oraz Krawczenko. Fabuła opowiadana w produkcji Treyarch jest o tyle ciekawa, że intryguje do samego końca. Rodzi się swoista ciekawość o to, co stanie się z Masonem (choć sama postać nie jest specjalnie przekonywująca, podobnie jak inni, pierwszo- oraz drugoplanowi) i o co chodzi z cyframi przewijającymi się co rusz w głowie bohatera  – to właśnie wątek z nimi związany absorbuje najwięcej uwagi. Nie doświadczyłem tego w poprzednich odsłona Call of Duty, a więc BO należy się duży plus.

Zostając jeszcze przy tym temacie: otaczające nas postacie są średnio przekonywujący i tak naprawdę zwisał mi oraz powiewał ich los – zginą czy nie zginął, ja dalej będę czuł się tak samo. Nie czułem więzi z towarzyszami żołnierskiej niedoli. Podobna sprawa miała się także z głównym bohaterem. Co ciekawe, przez pięciogodzinny festiwal skryptów pojawia się stary, nieśmiertelny wręcz przyjaciel – Wiktor Reznov. Nie chciałbym zdradzać jego roli w tej szopce – niemniej moim zdaniem jest bardzo ciekawa i warta tego, by od początku do końca śledzić poczynania Masona w Wietnamie oraz innych miejscach podczas trwającej Zimnej Wojny. Dzieło Treyarch jest pierwszą grą, która przedstawiła scenariusz chłodnego konfliktu pomiędzy komunizmem a kapitalizmem pod przywództwem ZSRR i Stanów Zjednoczonych. Robi to bardzo zręcznie oraz, przede wszystkim, wciągająco.

Miejsca odwiedzane przez protagonistę nie zaskakują pod względem graficznym – nie mają prawa tego robić przez wiekowość silnika – lecz na tyle różny charakter i interesująca stylizacja potrafi jako tako zachwycić. Mamy więc dżunglę z pierdylionem Wietnamczyków, śnieżne połacie terenu, kubańską willę z jej przywódcą w środku – Fidelem Castro. Jest także latanie helikopterem (możemy zawrócić, a jego stery są całkowicie nam podwładne!!!), fragment, w którym kierujemy kompanów zza ekranu monitora w Blackbirde’a. Jest tego znacznie więcej, ale głupio mi wszystko od razu zdradzać. Kupcie, zagrajcie, a poznacie.

Specjalnie nie powiedziałem o najciekawszej – w moim odczuciu – lokacji, a mianowicie łagrze Workuta. Najładniej wykonana i ukazująca najbardziej zapadające w pamięci wydarzenia ucieczki naszego Alexa Masona z wspominanym wcześniej Reznovem oraz innymi współwięźniami. Odwaga, bohaterskość, poświęcenie i patetyczna muzyka wylewająca się dosłownie hektolitrami z ekranu może się podobać. Mimo iż nie przepadam za tego typu fragmentami, to sceneria jaka budowała klimat, kolory w których została utrzymana, strasznie przypadła mi do gustu i dzięki tej jednej misji oceniam single Black Ops na więcej niż 4/10, bo ileż można dawać „ósemek” lub „dziewiątek” za ciągle to samo (w tym stwierdzeniu wyłączam multiplayer). Wybaczcie, ale ja tego zupełnie nie kupuję. Nie mam na myśli FPS-ów innych marek, gdzie starano się wprowadzić jakieś tam innowacje, czy też nowe pomysły. Call of Duty mniej więcej od 2007 roku (inni uważają, że od samego początku istnienia tej serii) jest kalka w kalkę tym samym. Jedynie wspomniany multik ratuje ją przed tak słabą oceną końcową.

Jeszcze tylko chciałem zganić SI i możecie przejść dalej. Nie ma sensu brać niższego poziomu trudności, niż normalny. Wtedy gra przechodzi się sama i nie mamy żadnej satysfakcji z ukończenia kampanii. Jednak bawiąc się na wyższym, poziom inteligencji zarówno kumpli z oddziału, jak i przeciwników, jest tak denny, że doprowadza on do szewskiej pasji. Włazi taki pod celownik, pośladów nie ruszy póki my nie wykonamy pierwszego kroku, a oponenci się respawnują, oj respawnują. Swoją drogą, wrogowie także nie grzeszą tym tworem. Niekiedy miałem wrażenie, że nadrabiają to jakimiś nadprzyrodzonymi umiejętnościami, waląc do mnie z shotguna z drugiego końca mapy i zabierając mi ok. 80% HP.

Tryb sieciowy w każdym CoD-ie to na dłuższą metę również to samo co roku. Cóż, ale nie ma takiej drugiej wciągające rozgrywki z wieloma osobami, jak właśnie tutaj. Nawet Counter-Strike nie pochłonął mnie na tyle, bym śmiało rozegrał w nim kilkanaście godzin (a licznik ciągle rośnie i nie chce się zatrzymać!). Zabawa opiera się w dużej mierze na popularnym w młodzieńczych latach berku. Gracze gonią się po całej mapie, klepiąc się po plecach kulami od karabinów. Trafiona osoba rozpoczyna pogoń od nowa, aż do zakończenia mapy. Nawet mój kumpel, zatwardziały fan Battlefieldów piętnujący produkcje wydawane pod żaglami Activision na wszelkie możliwe sposoby, przy każdej wizycie u mnie prosi, bym odpalił mu Black Ops na kilka rund. To świadczy o miodności tego trybu gry.

Produkcja prezentuje raczej dość wyświechtane rodzaje rozgrywki. Znajdziemy tutaj m.in. Deathmatch, Team Deathmach, Znajdź i Zniszcz, Capture the Flag, Sabotaż. Jednym słowem – to co znamy i zdążyliśmy pokochać. Nowością jest za to wirtualna waluta zdobywana po każdym meczu – Cod Points. Potrzebna jest niemal do wszystkiego – od kupowania emblematów i innych graficznych dodatków, poprzez killstreaki, kończąc na nabywaniu pukawek. Tak, tak moi mili: to nic, że odblokujecie następną giwerę, trzeba na nią jeszcze wydać odpowiednią ilość punkcików. Ale przy odrobinie szczęścia i dobrej dyspozycji dnia, możemy bardzo szybko zgromadzić wystarczającą liczbę Cod Points, by zdobyć kilka pukawek i jeszcze innych drobiażdżków.

Kolejnym urozmaiceniem klasycznych trybów zabawy są Kontrakty. Ich zasada działania jest banalnie prosta: co kilka lub kilkanaście godzin otwierane są kolejne wydarzenia, gdzie by przyjąć je wystarcz wydać odpowiednią ilość e-pieniędzy. Wtedy mamy np. 10 godzin, aby wygrać 3 mecze na mapie Nuketown. To tylko przykładowe wyzwanie, bo jest cała masa wariacji na ten temat. Od właśnie wygrywania spotkań, poprzez odblokowywanie konkretnych broni, kończąc na załadowaniu iluś headshotów podczas jednej gry. Nagrodą za ich wypełnienie jest wielokrotność wyłożonej sumy.

Ostatnim aspektem wprowadzony dopiero w tej odsłonie serii są Gry o kasę. Tutaj także rozchodzi się o punkty Call of Duty. Szóstka ludzi rozgrywa zwykły Deathmach, a profity otrzymują wyłącznie gracze, którzy zajęli jedno z trzech pierwszych miejsc. Tutaj jest o tyle ciekawie, że każdy z uczestniczących w zabawie posiada jeden nabój w magazynku. Po zabójstwie przeciwnika, otrzymujemy kolejny. Gramy tak długo, aż tylko jeden śmiałek zostanie na placu boju.

W kwestii grafiki dodam tylko, iż mimika twarzy wygląda całkiem w porządku. Najsłabiej z tego towarzystwa wypadły efekty specjalne, czyli wybuchy. Brzydko wyglądały także tekstury, które nie są pierwszej świeżości. Fajnie za to brzmiała muzyka. Co prawda w takich grach najważniejsze jest strzelanie do przeciwników, jednak w trybie single player, w kilku misjach daje się usłyszeć dobre kawałki, motywujące do mocniejszego napierania oponentów. Majstersztyk to nie jest, ale za to uszy nie więdną.

Call of Duty: Black Ops to nic nowego, nic, czego byśmy nie widzieli do tej pory. Kilka urozmaiceń w postaci nowy trybów rozgrywki sieciowej to nie za dużo. Niemniej wciągający jak bagno multik załatwia sprawę słabszego single’a, a także zachęca do gry, jak mało która produkcja. Oby nadchodzący Black Ops II przyniósł powiew świeżości, do lekko rozkładającego się już powoli cyklu.

Materdea
1 sierpnia 2012 - 14:04