Zasady braterstwa - Gawełko - 16 sierpnia 2012

Zasady braterstwa

Siedzisz na tylnym siedzeniu, zły. Wsiadłeś do tego samochodu i kipisz z wściekłości. Pewnie  może i na początku chciałeś jechać, ale teraz wszystko się zmieniło. Nagle Warszawa wydaje się bardzo daleko, a ty czujesz, że to będzie najgorsza podróż w twoim życiu. Nieznajomy chłopak wsiada z drugiej strony, zajmując miejsce obok ciebie. Jest starszy i zna wszystkich w samochodzie. Ty nie znasz  nikogo, poza swoim ojcem, który właśnie zajmuje miejsce kierowcy. Ruszyliście. Z tyłu jest ciasno dla trzech osób. Ciszę mąci jedynie warkot silnika. Nie rozumiesz jeszcze wszystkiego, ale zaczynasz domyślać się jakie będą twoje relacje z tym drugim. I wcale Ci się to nie podoba. Siedzicie obok siebie, ale ty nie zamierzasz się odzywać - to byłoby niezręczne. Cała sytuacja jest niezręczna i powoduje, że czujesz nieprzyjemny ścisk w żołądku. Postanawiasz podjąć jedynie słuszną decyzję - nie odezwiesz się do nikogo przez całą drogę. Odgrodzisz się od nich wszystkich i wtedy może jakoś to przetrwasz.

Tymczasem, obcy chłopak szuka czegoś w plecaku. Wyjmuje zeszyt w kratkę, długopis i zaczyna rysować. Po chwili podaje ci kartkę z nakreślonym na środku boiskiem do Piłkarzyków. „Chcesz zagrać?” chłopak zadaje to pytanie, jakby w ogóle nie był świadom twojego buntu. Zatrzymujesz powietrzę w płucach na taką bezczelność – czy ten gość naprawdę nie widzi, jak usilnie starasz się wszystkich ignorować? A zwłaszcza jego... choć, z drugiej strony, znasz zasady tej gry, a podróż zapowiada się długa. „Chcę” odpowiedź przychodzi sama, przy wydechu. Trzy mecze później, dyskutujecie już o wysokiej skuteczności strategii blokowania własnej bramki. Planujesz następne ruchy, śmiejąc się głośno i odgrażając za ostatnią porażkę. Wiesz już, że grasz z wymagającym i ciekawym przeciwnikiem. Nie pamiętasz czemu na początku byłeś zły. Masz trzynaście lat, właśnie poznajesz swojego przybranego brata.

Trzeba przyznać, że naszym rodzicom nie brakowało odwagi. Umieszczenie w jednym domu, dwójki nastoletnich jedynaków, było śmiałym pomysłem. To przecież istna beczka prochu, czekająca tylko na byle iskierkę. A iskier nie brakowało. Trzyletni odstęp wiekowy, w tym okresie, to jeszcze przepaść poważnie utrudniająca normalną komunikację. Pod wieloma względami byliśmy jeszcze mieszkańcami dwóch, zupełnie obcych sobie światów.

Oczywiście mój brat, pod względem charakteru i temperamentu, był (i nadal jest) moją doskonałą odwrotnością. Nic zresztą dziwnego, do tamtej pory żyliśmy w dwóch, kompletnie różnych historiach, które skrzyżowały się nagle, trochę przez przypadek i całkiem poza naszą kontrolą. Jedynym co nas łączyło, była zadziorna arogancja i typowa dla jedynaków maniera, by stawiać własne chciejstwa na pierwszym  miejscu. Obaj pozbawieni  tego wyczucia, niezbędnego do funkcjonowania na wspólnej przestrzeni, z drugim równie przecież upartym, młodym człowiekiem.

Cóż, droga bywała wyboista, ale w końcu odnaleźliśmy w sobie prawdziwą rodzinę. Z doświadczenia wiem tyle, że przy budowaniu zdrowych, silnych więzi, pomocne są: długie rozmowy, szczere kłótnie, ciekawe podróże oraz – co pewnie nie będzie wielkim zaskoczeniem dla czytających te słowa – dobre gry. Nawet nie te cholernie dobre. Możecie mi wierzyć, do fajnego co-opa wystarczą nawet te trochę dobre.

W grach zawsze potrafiliśmy odnaleźć miejsce równości i zrozumienia. Przy grach   natychmiast stawaliśmy się dwuosobową wspólnotą, odartą z różnic i niepotrzebnych konfliktów. Nie zawsze gusta ciągnęły nas ku tym samym tytułom, jednak gdy tylko tak się działo,  angażowaliśmy się razem, kompletnie wsiąkając w eksplorację nowego świata. Choć brat zawsze preferował gry z nutką rywalizacji, to razem bardzo rzadko graliśmy przeciw sobie. 

Gry pozwoliły nam dzielić wspólne narracje, przygody, zachwyty i znużenia. Po wielokroć przeżywaliśmy tak momenty absolutnego tryumfu, które postronnemu obserwatorowi mogłyby wydać się puste i nieistotne – wybaczmy obserwatorowi to złudzenie, wynikające z braku zaangażowania.

Wspólne przechodzenie Raymana 2, na zmianę - poziom po poziomie, w jednym, długim, wycieńczającym podejściu, z łatwością mogę zaliczyć do moich ulubionych gamingowych wspomnień. Gra, która sama w sobie jest miodna: przez szaleństwo postaci, żywą kolorystykę, humor, konstrukcję poziomów... doświadczana wspólnie, nabierała tylko mocy. Nie trzeba było nawet grać, by się o tym przekonać. Momenty, w których tylko uważnie obserwujesz z boku przebieg rozgrywki, nieobciążony mechaniką, lecz nadal emocjonalnie zaangażowany, działały równie upajająco, co sam gameplay. I choć technicznie rzecz biorąc, każdy z nas przeszedł tylko połowę Wielkiej ucieczki Raymana, to całości i tak wyryła się głęboko w pamięci.

Korzystając z okazji… gdzie jest mój nowy Rayman w 3D, co Ubi?

Prawdziwy co-op zaczynał się przy jednej myszy i jednej klawiaturze. Wiele godzin pożerało nam zgłębianie mechanizmów wszystkich małych, lecz diabelnie grywalnych cudeniek. Takich jak Atomic Bomberman, (nadal dobry) gdzie do pokonania szaleńczych botów na niewielkiej arenie, potrzebna jest ścisła, skoordynowana współpraca. Czy też magiczny tryb gorących siedzeń w Heroes of Might and Magic III. Tam stopniowo odkrywaliśmy najskuteczniejsze techniki, ratując się nawzajem dobrą radą i wymianą kluczowych zasobów. Nawet ogrywając już system do bólu, gdy przeciwnicy przestawali stanowić jakiekolwiek trudności, zawsze można było ubarwiać zasady – te w ustawieniach i te umowne, wciąż przesuwając granice wyzwania.

Dzieląc zainteresowania, szybko powstaje sekretny język i zbiór znaczeń, zrozumiały tylko dla wtajemniczonych. Wszystkie rozbudowane mikrokosmosy stworzone przez studio Blizzard, pobudzają do tworzenia takich kodów. Okazji jakoś nigdy nie brakowało.

Gdy brat cierpliwe uczył mnie tajników zaawnasowanej strategii w pierwszym Starcrafcie (z czego nie zostało mi zbyt wiele, może tylko podziw dla  doskonale wyważonej mechaniki).

Gdy byliśmy zanurzeni w rytmie kroków i uderzeń broni z Diablo 2, poddając się nieskończoności powtarzalnych sekwencji, przerywanych tylko nagłym przypływem euforii, powodowanej złotą nazwą kawałka ekwipunku, wydartego ze szponów kolejnego martwego demona.

Gdy na początku przygody z World o Warcraft, dzieliliśmy we dwóch jedno konto, a wielki świat Azeroth naprawdę wydawał się tętnić życiem, osnuty przyjemną mgiełką tajemniczości – kolonizowaliśmy go wtedy wspólnie, kraina po krainie, dopóki istniał w naszych umysłach, jako coś więcej niż zbiór najkorzystniejszych miejsc do grindu reputacji. 

Istnieją więc całe układy odniesień; wspomnień, które dzielimy razem i na które śmiało mogę wskazać palcem, będąc pewnym, że również dzięki nim, mój brat stał mi się bliską osobą. Są to wszystko doświadczenia emocjonalnie ważne, które nie mają w sobie nic sztucznego, czy nierzeczywistego. Dlatego też, choć teraz widujemy się rzadko, oddzieleni całkiem sporą ilością słonej wody, to gdy natrafi się okazja na spotkanie, w natłoku wszystkich nowin i spraw, zawsze znajdzie się chwila, bym mógł dowiedzieć jak radzi sobie jego nowy łotrzyk w Skyrim. 

To też ważne.

Jeżeli i wam zdarzyło się, by gry autentycznie zbliżyły was do kogoś / przełamały lody / stały się początkiem przyjaźni, napiszcie tu o tym. Wymieńmy się pozytywną energią.

Gawełko
16 sierpnia 2012 - 01:11