Pożeram śmiało ciało - najciekawsze wizerunki Żywych Trupów w popkulturze - Yoghurt - 29 sierpnia 2012

Pożeram śmiało ciało - najciekawsze wizerunki Żywych Trupów w popkulturze

 

Z początku, z okazji premiery 3 epizodu produkcji Telltale Games – The Walking Dead, chciałem przybliżyć szacownym czytelnikom materiał źródłowy, na kanwie którego powstała ta klimatyczna, podzielona na epizody przygodówka. Jednakże tekstów i analiz dotyczących jednej z najlepszych komiksowych serii ostatniej dekady powstało już tyle (sam nie omieszkałem napisać kilka na różnorakich serwisach), że powtarzanie tych samych pochwalnych pieśni na część Roberta Kirkmana i jego umiejętności prowadzenia narracji nie ma najmniejszego sensu. Ustalmy po prostu, że papierowe The Walking Dead zasługuje na najwyższe uznanie (w przeciwieństwie do serialowej adaptacji, ale to temat na oddzielny artykuł). Zarzuciwszy swój pierwotny plan, postanowiłem przybliżyć czytelnikom najznamienitsze tytuły w gatunku ożywionych zwłok w grach video, ale ta idea po namyśle również okazała się nietrafiona - produkcji o zombie powstaje około miliarda, z czego godne polecenia bywają raptem dwie rocznie.

Dlatego też stwierdziłem, że należałoby zająć się resztą popkultury zahaczającą o temat martwych pożeraczy ludzkiej tkanki.  Zaznaczę już teraz, by nie było wątpliwości – jestem wielkim Fanem zjawiska, jakim są zombiaki. Tak, „Fan” został napisany przez duże „F” z pełną premedytacją. Uwielbiam, jak żywe trupy (niezależnie od przyczyn ich powstania) oddziaływają na ludzką wyobraźnię, jak potrafią być zarówno alegorią poważnych tematów, jak i obiektem żartów. Żadne inne legendarne monstrum, których pełno gnieździ się od wieków w ludzkiej świadomości, nie odniosło tak masowego sukcesu jak zwyczajny, powłóczący nogami kawałek gnijącego mięsa. A wampiry i wilkołaki, zapytacie? Pfeh, te pierwsze straciły w oczach opinii publicznej, odkąd zaczęły się skrzyć na słońcu niczym kula dyskotekowa, a te drugie przestały być straszne od momentu, w którym nieprzebyte puszcze przestały otaczać ludzkie siedziby. Tylko  nadszarpnięte rozkładem ciało dalej pozostaje na topie. Sprawdźmy zatem, które z dzieł, z innych niż gry video dziedzin rozrywki, najlepiej poradziły sobie ze zobrazowaniem martwych przyjemniaczków, zapadły wystarczająco w pamieć lub postarały się podejść do tematu w intrygujący sposób.

Filmy Romero

George A. Romero to postać, o której będą się za jakiś czas uczyć dzieci w szkołach. Facet miał w końcu swój niemały wkład w historię nie tylko kina, ale też literatury czy muzyki. Że niby przesadzam? Zróbmy mały eksperyment - ja powiem "zombie" a wy oczami wyobraźni widzicie nadgniłe ludzkie zwłoki, które jakimś cudem łażą po ziemskim łez padole i żrą tych bardziej żywych mieszkańców planety. Kto odpowiada za ugruntowanie takiego właśnie wizerunku żywych trupów? Właśnie nasz drogie George. Cały świat kojarzy martwiaki poprzez prosty schemat, stworzony w umyśle tego amerykańskiego Włocha. A jakże inaczej wyglądałaby historia rozrywki wszelakiej bez zombie?

Pomińmy brak ukochanych przez wszystkich miłośników kina klasy B horrorów straszących za młodu, a śmieszących na starość, bo to rzecz oczywista. Zauważyć należy rzecz ważniejszą- Zombiaki, szczególnie w erze hippisowskich odjazdów lat '70 i kontestacji, służyły za obraz amerykańskiego społeczeństwa konsumpcyjnego (Dawn of the Dead, 1978), były katalizatorem obaw podczas zimnej wojny (pierwszy Night of the Living Dead, 1968) a także, co być może zabrzmi śmiesznie, przekazywały inne równie ważne kwestie społeczne - rasizm zadupiastych miasteczek Ameryki (znów pierwszy Night), zagrożenie skażeniami biologicznymi i nuklearnymi (Return of the Living Dead - spin-off głównej serii i ukochane dziecko współpracownika pana Romero, Johna Russo), nadmierna władza rządowych korporacji (ponownie seria Return), czy wciąż wyraźne podziały społeczne wynikające ze stanu posiadania, nasuwające skojarzenia z przyczynami Rewolucji Październikowej ( Land of the Dead). Kto by się spodziewał, że nieskalane myślą inną niż "Jeeeeeść!" ożywione zwłoki potrafiły wnieść tak wiele?

Oczywiście, reżyser miał swoje wzloty i upadki, ostatnie z jego dzieł nie były najwyższych lotów. Ale jeśli mielibyśmy nazwać kogoś ojcem gatunku opowieści o zombie, to byłby nim na pewno George Romero. A wujkiem świętej pamięci John Russo, o którym nie można nigdy zapomnieć, mówiąc o klasycznym wizerunku martwiaka.


28 dni później

Romero praktycznie własnoręcznie doprowadził do narodzin popkulturowego zjawiska, lecz to Danny Boyle rewitalizował gatunek i wprowadził go w nowe tysiąclecie. Za sprawą brytyjskiego obrazu o żywych trupach znów zaczęło być głośno. Mało tego, do dziś dzięki tej produkcji trwają dysputy, który zombiak jest lepszy, a raczej gorszy – powolny, ale nieustępliwy, jak u George’a, czy może szybki, ale bardziej delikatny, jak u Boyle’a. Nie sposób też zapomnieć o doskonałym aktorstwie – do tej pory do tego typu produkcji brano średnio uzdolnionych ludzi  z końca listy castingowej, natomiast Boyle postawił na doświadczone talenty, mające za sobą przygotowanie zarówno filmowe, jak i teatralne, dzięki czemu produkcja zyskała na dramatyzmie. No i te niesamowite zdjęcia opustoszałego Londynu, podkreślające klimat beznadziei... Rewelacja.

Tak, wiem – technicznie rzecz biorąc, urocze obdartusy z 28 dni to nie żywe trupy, tylko Zainfekowani, wciąż żyjący ludzie zarażeni nową odmianą wścieklizny. Ale biorąc pod uwagę wszystkie mity dotyczące żywych trupów (brak wolnej woli, niekontrolowana agresja) i  wykorzystane scenariuszowe chwyty (wirus, kwarantanna, apokalipsa etc.), 28 dni później to po prostu film o zombie pod inną nazwą.


Shaun of the Dead

Chyba najlepsza parodia gatunku, łącząca komedię romantyczną z epidemią żywych trupów. Do tego, pomimo prześmiewczości, trzyma się kanonów i nie stroni od poważniejszych scen, niesamowicie kontrastujących z komediową otoczką. A przy okazji przemyca krytykę społeczną wzorem najlepszych obrazów Romero, co jest zawsze mile widzianym elementem w tego rodzaju produkcjach. Zresztą, sam George był tak zachwycony owym filmem, że zaproponował odtwórcy głównej roli, Simonowi Peggowi, rolę jednego z zombiaków w Land of the Dead, a ten przyjął ją z wielką radością.


Zombieland

Kolejna komedia na liście, która znalazła się tu między innymi dzięki temu, że spisała od dawna znane zasady walki z zombiakami i zaprezentowała je w bardzo zgrabny i jajcarski sposób. Ponadto jest chyba jedynym filmem w zestawieniu, w którym faktycznie aż gęsto od akcji i wybuchów, natomiast brak jest jakichś głębszych przemyśleń, co okazuje się miłą odskocznią od tradycyjnego scenariusza. Szczerze przyznam, że niecierpliwie czekam na dwójkę – aż umieram z ciekawości, czy twórcy przebiją humorem drobne nawiązanie do Delivarance.


Fido

Alternatywna wizja lat 50, w której to martwi powstają z grobów na skutek promieniowania. Ponieważ owa radiacja wciąż wisi w powietrzu, każdy, kto umrze, wraca tak czy siak do życia. By zaradzić temu, było niebyło, sporemu problemowi, wymyślono obroże, które "udomawiają" zombie i pozwalają im wpasować się w ramy wzorcowego, amerykańskiego społeczeństwa. Świetna zabawa konwencją i rewelacyjny Billy Conolly w roli tytułowego martwego dżentelmena.


J’Accuse

Najciekawszy tytuł wśród wyliczonych w tekście filmów, gdyż powstał w 1919 roku i chyba jako pierwszy ukazał w filmie żywego trupa. A raczej całe ich rzesze, gdyż jednym z wątków w tej francuskiej produkcji jest powstanie z grobów żołnierzy poległych podczas I Wojny Światowej, którzy postanowili powrócić do domu i obarczyć rząd oraz obojętną ludność cywilną winą za ich śmierć. Komentarz polityczny? Jest. Przesłanie? Jest. Nie ma tylko pożerania ciał, ale nie bądźmy małostkowi.


Dead Set

Znów brytyjska parodia, tym razem w serialowym wydaniu. Co by powstało z połączenia żywych trupów i Big Brothera? Całkiem zabawne, satyryczne spojrzenie na otumanione telewizyjnymi reality show społeczeństwo, trzymające się zasad gatunku filmów o zombie i nie ukrywające inspiracji 28 dni później. Co więcej, jak na dość niszową produkcję telewizyjną, Dead Set może się pochwalić niezłymi efektami i przyzwoitą grą aktorską.


Marvel Zombies

Przechodząc do dzieł niefilmowych, nie sposób nie wspomnieć o tej serii Marvela. Fabuła w wielkim skrócie? Co by się stało, gdyby obdarzeni różnorakimi mocami bohaterowie nagle nabrali apetytu na ludzkie mięso. Ta miejscami bardzo czarna komedia to jeden z lepszych komiksów ostatnich lat, bo tak jak każda porządna parodia, śmiejąc się z kanonów gatunku, ściśle się ich trzyma. No i nie zapominajmy, że w historii znalazło się również miejsce dla Asha z Evil Dead, a wszystko z Brucem Campbellem automatycznie staje się lepsze.


Blackest Night

Pozostajemy przy komiksach – tym razem DC, Green Lantern i jedna z najmniej przyjemnych wersji zombie w popkulturze. Czytelnicy przyzwyczajeni do dramatycznych, ale nie makabrycznych historii pojawiających się w Zielonej Latarni, byli zaskoczeni (a niektórzy nawet zniesmaczeni) sporą brutalnością oddziału Black Lantern, który składał się z reanimowanych zwłok, podtrzymujących swoje funkcje życiowe poprzez mordowanie żywych. Mocna, fajnie narysowana i zgrabnie opowiedziana rzecz.


Crossed

Tym razem Garth Ennis, obrazoburca extraordinaire komiksowego przemysłu, przeszedł sam siebie. Autor takich doskonałych historii dla dorosłych jak Preacher czy Punisher MAX musiał mieć naprawdę zły dzień, pisząc scenariusz do Crossed. Skoro sam stwierdził, że „To najbardziej popieprzona rzecz jaką kiedykolwiek stworzyłem”, coś faktycznie musi być nie tak. I wierzcie mi – opowieść o zarazie, której widocznym symptomem jest tytułowa wysypka w kształcie krzyża na twarzy, jest naprawdę zła do szpiku kości. Zainfekowani nie zamieniają się we wzorcowe żywe trupy – zamiast tego, wirus uwalnia w nich najgorsze ludzkie instynkty, przy okazji nie pozbawiając ich (okrutnej i sadystycznej) inteligencji. Gwałty, kanibalizm, wyprute flaki, okładanie ofiar końskimi genitaliami... Ciężko się to czyta bez odruchu wymiotnego, ale trzeba przyznać, że obraz klasycznej zagłady ludzkości zaprezentowany w taki sposób robi spore wrażenie.


BlackGas

Warren Ellis to drugi po Ennisie piewca rysowanej makabreski, który do tematu zagłady z rąk i zębów zombie podszedł w bardziej standardowy sposób, co nie oznacza, ze komiks jest łatwiej przyswajalny niż Crossed. Zarażeni zamieszkujący wyspę, na która trafiają bohaterowie historii, również zachowali inteligencję i zdolność mowy, przez co mogą się pastwić nad swymi ofiarami, zanim je zmasakrują. Chyba, że akurat nie są chętni do zażynania niewinnych i sami są tylko ofiarami wirusa, jednak nie mają kontroli nad morderczymi instynktami i podczas zabijania wyrażają autentyczny żal. Osobom, którym nie udało się przebrnąć przez Crossed, BlackGas może bardziej przypaść do gustu. Nie liczcie, że ograniczono tu ilość okropieństwa, po prostu jest... normalniej, mniej psychotycznie. Widocznie Ellis, w przeciwieństwie do Ennisa, zachował jeszcze resztki subtelności i przyzwoitości.


Zombie Survival Guide

Syn Mela Brooksa, Max, odziedziczył po ojcu zdolność do ironizowania i strzelania dowcipami z kamienną twarzą. Jego poradnik „Jak postępować w razie wybuchu epidemii zombizmu” zyskał status kultowego prawdopodobnie już w dniu premiery. Nie bez powodu – choć książka celnie i z jajem punktuje wszystkie stereotypy dotyczące żywych trupów, zawiera w sobie ogromne pokłady wiedzy wyjątkowo przydatnej, nie tylko w wypadku stanięcia oko w oko ze chcącym nas zjeść martwym sąsiadem. Jednak najlepszym rozdziałem książki jest spis wydarzeń świadczących o tym, że żywe trupy są wśród nas, w którym analizowane są zarówno fikcyjne, jak i prawdziwe wydarzenia w historii ludzkości, w których różnorakie persony napotkały dowody na istnienie wirusa ożywiającego zwłoki. Jedno z najlepszych dzieł dotyczące zombie, którego wstyd nie przeczytać.


Zombie CSU: The Forensics of the Living Dead

Niektórzy mogliby zarzucić Jonathanowi Maberry’emu zbytnią inspirację wzmiankowaną wyzej książką Maxa Brooksa, bo jego publikacja również traktuje o przygotowaniu się do apokalipsy i wczesnym rozpoznawaniu oznak, wskazujących na nadchodzącą zagładę. Autor Zombie CSU obrał jednak nieco inną drogę i postanowił po prostu pogadać ze wszystkimi służbami, które odpowiadają za bezpieczeństwo szarego, amerykańskiego obywatela. Przeprowadził wywiady z policjantami (również tymi z jednostek SWAT), lekarzami, dyrektorami szpitali czy z oficerami Homeland Security i zapytał, co oni zrobiliby w obliczu epidemii zombizmu. I co zabawne, wszyscy odpowiadali bez namysłu, bo okazuje się, że żywe trupy do wdzięczny temat do dyskusji wśród wszelkich organów służących cywilom i podczas szkoleń często padają takowe pytania. Poważnie – amerykańskie służby medyczne oraz Centrum Kontroli i Zapobiegania Chorobom (słynne CDC, które opublikowało nawet na swojej oficjalnej stronie informacje przydatne w przypadku faktycznego ataku zombie) regularnie robią sobie na ten temat pogadanki, bo to dobry sposób na przygotowanie się do wybuchu dowolnej epidemii. Wiedza zawarta w książce czasem dubluje się z informacjami z Zombie Survival Guide, niemniej - jest to przyjemna lektura.


World War Z

Mój osobisty faworyt wśród wszystkich dzieł dotyczących zombie, przebijający nawet klasyki nakręcone przez Romero. Max Brooks po Zombie Survival Guide stał się niejako ekspertem i wyrocznią wśród geeków wszelkiej maści, już dawno posiadających plan awaryjny na wypadek apokalipsy żywych trupów i postanowił popłynąć na fali, tworząc absolutny książkowy majstersztyk. Wojna Zombie (dość niefortunny i mało zachęcający tytuł polskiej edycji) to zbiór wywiadów z ludźmi, którzy przeżyli inwazję umarlaków i ich naoczna relacja wydarzeń sprzed lat – czasem chwytająca za serce, czasem zabawna (w nieco makabryczny sposób), czasem trzymająca w napięciu jak najlepszy thriller. Autor zawarł w swym dziele wszystko, co czytelnikowi potrzebne do szczęścia – mamy tu pierwsze zauważone symptomy zbliżającej się epidemii, zignorowane przez rządy, opis nierównej walki z truposzami w różnych zakątkach globu, osobiste tragedie, próby wzbogacenia się na ogromnej panice, przejawy ludzkiej dobroci i bezmyślności... Literatura doskonała w każdym calu. World War Z jak żaden inny twór w tym gatunku oddziałuje na wyobraźnię, gdyż Brooksowi udało się coś niemal niemożliwego – urealnił Zombie. Wszyscy wiemy, że żywe trupy nie istnieją, a jednak ten facet potrafił tak wiarygodnie przedstawić ludzkość zagrożoną wyginięciem z winy głodnych zwłok, że gdzieś tam, w kąciku naszego umysłu cichy głosik szepcze „A jeśli to wydarzyłoby się naprawdę?”.


Temat nie został oczywiście wyczerpany. Jak zwykle, nie zawarłem tu całej twórczości dotyczącej umarlaków. Sami pewnie wrzucilibyście tu własne obowiązkowe pozycje (jak np. All Flesh Must Be Eaten - RPG posiadający wielu fanów, Deadlands - również RPG, tym razem na Dzikim Zachodzie, czy też serię książek Fleshnews), ale tekst ten ma już ponad 2 000 wyrazów i niemal 16 000 znaków ze spacjami, więc po co go wydłużać o drugie tyle? Tak czy inaczej, poznanie (bądź odświeżenie sobie) powyższych dzieł powinno każdego prawdziwego fana inwazji zombie wprawić w odpowiedni nastrój przed zagraniem w kolejny epizod The Walking Dead. No, może poza Crossed, ten tytuł łykną tylko najwytrwalsi.

Yoghurt
29 sierpnia 2012 - 12:42