The Walking Dead Ep. 1-3 – wrażenia po przeżyciu pierwszych trzech epizodów - K. Skuza - 3 września 2012

The Walking Dead Ep. 1-3 – wrażenia po przeżyciu pierwszych trzech epizodów

W drugim Wiedźminie nie ujęła mnie najbardziej artystyczna oprawa audiowizualna. Owszem, zapiera dech w piersiach, ale najznakomitsi są, podobnie jak w pierwszej części, wyraziści bohaterowie, pełnokrwiste dialogi, uknute spiski, tajemne układy, rzucane w twarz kłamstwa, i walka w imię… no właśnie, czego tak naprawdę? Myślałem, że nieprędko jakakolwiek współczesna gra tak wciągnie i zaintryguje mnie jak właśnie Wiedźmin. Jakże się myliłem… Zamiast na peceta czy iPada – dorwałem trzy epizody The Walking Dead w Xbox Live Arcade i przeszedłem je niemal nie odchodząc od telewizora. I wcale nie jestem z tego powodu szczęśliwy. Przeciwnie, chciałbym, żeby taka historia nigdy nie powstała – żeby „kroczący” ludzie zostali tam, gdzie ich miejsce, czyli głęboko pod ziemią. A ludzie, którzy jeszcze wczoraj byli dobrodusznymi istotami, nie okazali się w obliczu śmierci podłymi, chorymi psychicznie manipulantami, kłamcami i… mordercami. Ale zaraz, przecież sam jestem jednym z nich!

To skomplikowana historia, i mojego bohatera – czarnoskórego Lee, i małej dziewczynki Clementine, którą zamierzam się opiekować, dopóki nie odnajdziemy jej rodziców. To jednak niełatwe zadanie, bo choć staramy się nie zbaczać z obranego kursu, cały czas spotykamy na swojej drodze zombie. Choć, prawdę mówiąc, to nie jest obecnie największy problem. Problemy zaczynają się wtedy, gdy grupa ludzi, która walczy o przetrwanie – zaczyna walczyć między sobą. Kiedy zaczyna brakować jedzenia. Kiedy kończy się benzyna. Kiedy kończą się baterie albo wysiada energia elektryczna. Kiedy stawiasz kroki w miejscach, w których się wychowałeś, a w których teraz nie pozostało nic, co przywołałoby choć jedno dobre wspomnienie z dzieciństwa. Kiedy musisz wytłumaczyć dzieciom i dorosłym, że chcesz dobrze dla całej grupy, ale sam nie jesteś „good guy”. Kiedy granica między dobrem i złem zostaje zatarta w szarej codzienności. Kiedy każdego dnia zastanawiasz się, czy oglądany przez ciebie poranek nie będzie tym ostatnim. Kiedy musisz zabijać już martwych ludzi, albo co gorsza, tych żywych, ale oszalałych. Kiedy musisz stanąć po czyjejś stronie w kłótni, kiedy musisz działać nielogicznie, nieuczciwie, niezgodnie z jakimkolwiek kodeksem moralnym – a wszystko po to, by chronić siebie i najbliższych. Tak bliskich teraz, w obliczu zagłady, a tak dalekich jeszcze wczoraj – zupełnie obcych ci ludzi. A wszystko to niesie za sobą daleko idące konsekwencje, które wraz z naszą przeszłością, depczą nam po piętach.

W tej grze nie ma łatwych rozmów, banalnych wyborów i nudnego tempa akcji. To ciężka opowieść o przetrwaniu, o drugiej stronie oblicza człowieka, który jak w „Medalionach” Z. Nałkowskiej – może być miłosierny i brutalny zarazem, albo okrutny, bezwzględny, z rozszarpaną na strzępy psychiką. To połączenie filmu „Droga” i „Blair Witch Project”, a oddziałuje na psychikę równie mocno co „Wicker Man” i „Wyspa Tajemnic”. To naprawdę mocna rzecz, w najgorszym tego słowa znaczeniu. Jeśli nie lubicie (zresztą, tej gry nie można „lubić”, ją się po prostu przeżywa) głębokich, dołujących thrillerów psychologicznych i horrorów – nie dotykajcie The Walking Dead. Jeśli cenicie sobie wciągającą fabułę, zaskakujące zwroty akcji, wyrazistych i nieprzewidywalnych bohaterów – musicie to przejść… przepraszam, przeżyć.

K. Skuza
3 września 2012 - 10:22