Moja kariera w FIFA 12: mieszane uczucia - Brucevsky - 8 września 2012

Moja kariera w FIFA 12: mieszane uczucia

Tryb kariery w FIFA12 potrafi wciągnąć i zaoferować niesamowitą zabawę. Postanowiłem połączyć swoje pasje i relacjonować Wam na bieżąco swoje postępy w grze. Przy okazji jest szansa, aby podyskutować o piłce i produkcji EA Sports.

Kawał o mieszanych uczuciach z teściową i samochodem w ostatnim czasie zrobił sporą popularność. Moja kariera w FIFA 12 pozwoliła mi jednak przygotować nieco inną wersję słynnego dowcipu.

Na naszym koncie jest już jeden przegrany finał sprzed roku. Odpadaliśmy też już w półfinałach i ćwierćfinałach i poznaliśmy smak klęski w lidze, gdy wymknęły się nam na przykład europejskie puchary. Znamy stawkę i wiemy, że każde potknięcie teraz zaboli bardziej niż wcześniej, bo prawdopodobnie kolejnej szansy na walkę o dane trofeum nie dostaniemy.

Cała kadra jest więc zmobilizowana. Nawet głębokie rezerwy jak Billie Nielsen, który wchodzi tylko w sytuacjach awaryjnych lub meczach bez znaczenia. Zbieg okoliczności sprawił, że były gracz Villarreal wszedł na boisko z Rennes w 20 minucie za kontuzjowanego Rodrigueza. Pojawił się na murawie i w nieco ponad godzinę znalazł sposób, aby dwukrotnie pokonać golkipera rywali. On i wracający po długiej kontuzji Yagudin zapewnili nam trzy punkty i pokazali, że zależy nam na mistrzostwie kraju i jesteśmy gotowi po nie sięgnąć.

Rosjanie z CSKA liczyli może, że długa podróż i nieprzyjazne warunki atmosferyczne osłabią nas i pozwolą im odrobić trzybramkową stratę. Ich nadzieje szybko rozwiał jednak nasz kapitan, Bittencourt, który w 9 minucie potężnym kopem posłał futbolówkę pod poprzeczkę. Skończyło się w dwumeczu na 5:0, a kilka minut później wiedzieliśmy, że następnego rywala odwiedzimy na Stamford Bridge. I tym razem już chyba tak łatwo i przyjemnie nie będzie.

Kalendarz nie wyglądał zachęcająco. Jedynie najbliższa potyczka z Valenciennes wydawała się prostsza. Zaraz po niej czekał nas półfinał Pucharu Francji z Niceą, potem rewanż w lidze z Olympique Marsylia, a kilka dni później mecz u siebie z Chelsea. Trzy zwycięstwa w tych potyczkach byłyby marzeniem.

Plan zaczęliśmy rywalizować od starcia z Valenciennes. Szansę dostali głównie rezerwowi, bo podstawowi piłkarze musieli odpocząć przed najważniejszymi sprawdzianami w tym roku. Z okazji najlepiej skorzystał Nunez, który nagle przypomniał sobie jak to zaczynał karierę w Chateauroux i popisywał się technicznymi strzałami, dokładnymi podaniami i znakomitymi dryblingami. Dwa gole jednak chyba nie uratują go przed listą transferową w lecie.

Potem przyszedł czas na Niceę. Niby wyszła ona na boisko z trzema napastnikami, ale w praktyce grała bez formacji ataku, która nie potrafiła się zgrać i nic ciekawego stworzyć pod naszym polem karnym. Borven i spółka takich problemów nie mieli i z łatwością wpakowali trzy bramki. Pierwsza przeszkoda pokonana bez większych problemów.

Marsylia zniszczyła nas w pierwszym meczu na Velodrome. Teraz nasi kibice chcieli rewanżu. I na pewno byli zaskoczeni, gdy w doliczonym czasie gry pierwszej połowy zobaczyli jak Suarez pakuje piłkę obok rozpaczliwie interweniującego Smithiesa. Przegrywaliśmy. Sędzia jednak zapomniał chyba o gwizdku, bo pozwolił nam jeszcze wznowić grę i przeprowadzić składną akcję. Nielsen z furią wpadł w pole karne i mimo ataku obrońców potężnie kopnął pod poprzeczkę nad bezradnym Mandandą. Schodziliśmy więc do szatni z 1:1. Nie był to jednak koniec pokazu młodego Norwega, który na drugą połowę wyszedł podbudowany i z mocnym postanowieniem wzięcia sprawy w swoje ręce. Wkrótce kibice i ja cieszyliśmy się z jego pierwszego hat-tricka w Ligue 1. Zemsty na Marsylii dokonał jeszcze kapitan Bittencourt, który strzelił wcześniej bramkę  na 2:1. Gol Valbueny w 90 minucie był już tylko na otarcie łez po straconym mistrzostwie (nie wierzę, że pozwolimy się teraz dogonić).

Na radość nie było jednak czasu, bo kilkanaście godzin później pod stadion podjechał już niebieski autobus z ekipą Roberto Di Matteo. Nie tak dawno zastanawiałem się, jak wyglądają teraz najlepsze drużyny ligi angielskiej, po kilku latach kariery. Okazuje się, że Chelsea trochę się zmieniła. W ataku biega nasz stary znajomy z początków gry w Ligue 1, Kevin Gameiro, który kilka razy uprzykrzył nam życie, gdy grał w PSG. Oprócz niego są też m.in. Toni Kroos, Angel Di Maria i Ignazio Abate. „The Blues” na pewno się nie osłabili.

Ignjovski dostał polecenie krycia Gameiro. Borven i Nielsen wraz z Toquero mieli straszyć obrońców. Wydawało się, że jesteśmy dobrze przygotowani. Chelsea była jednak lepiej. Zlekceważyliśmy trochę Sturridge’a i Anglik, tutaj już bardziej doświadczony niż w rzeczywistości, dwa razy urwał się Yagudinowi i Popescu i znalazł drogę do bramki. U nas w ataku nikt ciężaru na siebie nie wziął, choć bardzo starał się to zrobić Toquero. Jego strzały pewnie wyłapał jednak Begovic.  Nasze skandynawskie skrzydła były zupełnie odcięte i nie zdołały nawet razu uderzyć w stronę golkipera. Przegraliśmy więc pierwszy półfinał u siebie 0:2.

Co to są mieszane uczucia? Gdy ciesząc się z mistrzostwa kraju przegrywasz pierwszy mecz półfinału Ligi Europejskiej.

Brucevsky
8 września 2012 - 09:56