Odtrutka na Obcych czyli wracając do dobrych Alienów - sakora - 19 lutego 2013

Odtrutka na Obcych czyli wracając do dobrych Alienów

Aliens Colonial Marines jest tak słaby, jak ten mało odkrywczy tytuł wskazuje. Tendencyjny, sztampowy pełen bugów programowych i logicznych. Wywołuje u mnie odruch zwrotnowymiotny i błaga o pomszczenie. Niestety universum Obcego i Predatora od lat nie może wznieść się poniżej średniej, czego niestety bardzo żałuję. Tak bardzo, że w akcie desperacji postanowiłem odświeżyć sobie te dobre wspomnienia związane z serią, nie tylko za pomocą kanonicznych już dziś pierwszych filmów…

Na pierwszy ogień poszedł klasyczny Aliens vs. Predator 2. Grafika powoduje dziś mimowolne kiwanie głową i akceptowanie tego, co widzimy na ekranie takim, jakim jest. Niestety trójwymiarowy silnik ma już swoje lata na karku, jednak to nie o grafikę w tym tytule chodzi. Tutaj mamy wszechobecny klimat zaszczucia i walki o każdy skrawek terenu. Pędząc korytarzami jako Marine czasami zatrzymujemy się i po prostu nasłuchujemy. Czekamy chwilę i idziemy dalej niepewni tego, co nas czeka. Jako Predator czujemy siłę, jednak nie jest łatwo nie popaść w pychę i nadmierną pewność siebie przypłacić własną głową. Kierując Obcym zaczynamy od samego początku jako facehugger przez małego, czarnego pokurcza wielkości kurczaka, żeby w końcu zostać kwaśnokrwistym myśliwym. Każda z kampanii oferowała zupełnie inne doznania, a na końcu uzupełniała pozostałe opowieści. A co ważne, mimo otoczki strzelanki nie pozostawiała obojętną. Wyrywała coś z duszy, pozostawiała jakąś tęsknotę i pozwalała krzyczeć w kosmosie, gdzie nikt naszego krzyku nie mógł usłyszeć…

Patrząc na filmy pokroju AVP nie jestem w stanie przywołać żadnych dobrych słów. Pamiętam, kiedy przed laty, kiedy pojawiła się informacja o planowanym pierwszym filmie mającym przeciwstawić sobie obie te rasy liczyłem, jak wielu innych, że za podstawę scenariusza posłuży komiks z początku lat dziewięćdziesiątych XX w. autorstwa Randyego Stradleya, Philla Nowrooda i Chrisa Warnera. Komiks,  który ukazał się także w naszym kraju w 1994 roku, wywołując niemałe poruszenie dojrzałą historią i będąc swoistym novum wśród wydawnictw komiksowych. Doczekał się on także kontynuacji, jednak nie była ona w stanie powtórzyć sukcesu pierwowzoru. I tak też film okazał się być totalną kaszanką, z której zapamiętałem jedynie genezę ludzkiej cywilizacji rodem niczym z Ericha von Danikena i scenę walki obcego z predatorem. Nadal jednak gdzieś wierzę, że ktoś kiedyś w końcu przeniesie ten komiks na wielki ekran i zrobi to w wielkim stylu, a nie dostarczy kolejne AVP 2, zjadające same siebie na przystawkę.

W najbliższym czasie na pewno sięgnę po raz koleny także po quadrologię Obcego. Filmy, które stoją na ołtarzyku wielu fanów SF, z których każda kolejna odsłona pokazywała, jak bardzo różne od siebie mogą być kolejne filmy z serii, w jak różny sposób można opowiedzieć historię o dwójce tych samych bohaterów, żeby za każdym razem była świeżym spojrzeniem na tę samą historię przetrwania. Dlatego też tak bardzo dotknął mnie Prometeusz, który po wypłynięciu oryginalnego scenariusza został drastycznie przez Ridleya Scotta zmieniony. Tak bardzo, że dziś nazywam go wielkim fochem na Obcego. Pierwotny scenariusz został przemielony i zmieniony tak, żeby na siłę miał w sobie suspens i był zgodny z obecnym schematem cliffhangera na końcu każdej sceny. Szkoda, że tak się stało, że film stracił swój pierwotny zamysł i stał się czymś zupełnie innym. Można przytoczyć zawarte w nim błędy logiczne, analizować niektóre strasznie głupie zachowania bohaterów i obowiązkowe teraz we wszelkich produkcjach zombie, nie można jednak obmówić mu jednego. Klimatu. Gęstego, przywołującego momentami pierwszego Obcego oraz apetytu na więcej, chęci poznania dalszych losów jego bohaterów i zobaczenia konsekwencji ostatniej sceny. Mimo jego wielu wad, chętnie do tego filmu ostatnio powróciłem, może trochę na wyrost, ale dałem mu duży kredyt zaufania i mimo wszystko do końca się nie zawiodłem. Mimo wszystko wierzę w Prometeusza. I czekam na dalszy ciąg, w jakiejkolwiek formie.

Tak tez sięgając po komiksy, wracając do starszych gier i chłonąc klimat z filmów przyszedł moment, kiedy w końcu zasiadłem przed ekranem pragnąc po raz kolejny zanurzyć się w jednym z moich ulubionych, obcych światów. Walczyć z obcymi, szukać smaczków i nawiązań do poprzednich odsłon i walczyć o życie, czując z tego powodu dziką satysfakcję. Niestety nic z tego. Aliens Colonial Marines miał być kanoniczny, a jest dziurawy jak Alien po spotkaniu ze smatrgunem. Ręce opadają, kiedy trafiamy na LV-426. Kto widział film Aliens, od razu zrozumie. Ta gra to jakiś koszmar, przy którym nawet Aliens versus Predator z 2010 roku, na którym wszyscy wieszali psy (Sega) jest naprawdę niezły…

W ramach odtrutki wracam do Aliens vs Predator 2, a wieczorem wrzucę do napędu płytkę z oryginalnym Alien. I będę czekać na kolejne odsłony w tym universum, mając nadzieję, że gorzej już nie będzie. Oby…

     

     

Śledź mnie na Twitterze!

     

sakora
19 lutego 2013 - 14:55