Przeładowuję #11 - Assassin's Creed III - Tyle błędów w całym mieście nie widziałeś tego jeszcze... - Robson - 4 marca 2013

Przeładowuję #11 - Assassin's Creed III - Tyle błędów w całym mieście, nie widziałeś tego jeszcze...

Czy zdarzyło wam się kiedyś na własne oczy zobaczyć, jak w dowolnej z posiadanych przez was gier, w sposób niewyjaśniony i absolutnie tajemniczy, mnożą się absurdalne wręcz babole i bugi? Błędy, których w życiu nie doświadczyliście przy dziewiczym kontakcie z daną produkcją czy też w drodze do pierwszego ujrzenia napisów końcowych, a które to z chęcią ukazywały swoje oblicze już nieco później? Cóż, przyznam się, że u mnie podobne sytuacje mają miejsce nad wyraz często, a ostatnim gospodarzem takich akcji był Assassin’s Creed III. Ilość absurdu, jaką uraczył mnie ten konkretny tytuł po wielkim finale już dawno przekroczyła wszelkie dopuszczalne normy, i to zaledwie w ciągu dwóch dni radosnego hasania Connorem po Pograniczu i jego okolicach. Cóż takiego działo się w wolnej Ameryce po odpłynięciu ostatniego statku zwolenników króla?

Jazda nr 1 – czyli nie dla mnie ten rumak.

Zaczynamy delikatnie, a więc od mojego udziału w… porodzie. Trzeba bowiem niewtajemniczonym osobom wyjaśnić, iż Connor (ten nowy asasyn, jakby co) ma osadę. I tą osadę możemy sobie rozwijać, poprzez zapraszanie do naszej wesołej społeczności kolejnych, mniej lub bardziej użytecznych pamperków. Oczywiście swobody w tym za grosz, bo postacie są z góry określone i zaplanowane, ale nie o to się w tym wszystkim rozchodzi. Tak zaaklimatyzowane indywiduum zawsze kryje za sobą serię pomniejszych historii / side-questów, które możemy (aczkolwiek nie musimy) wypełnić sobie w tak zwanym międzyczasie. Nasza opowieść zaczyna się w momencie, w którym żona naszego czarnoskórego przyjaciela, wędrując beztrosko przez las, postanawia urodzić z trudem noszone przez 9 miesięcy dziecko. Lecimy więc konno do lekarza, ten również wskakuje na swojego rumaka, a po drodze przypomina sobie, że warto by tak również uzupełnić ten trójkąt o samego męża kobieciny. Zawracamy, docieramy do małżonka, mówimy co i jak i już możemy zasuwać w drugą stronę? No właśnie nie koniecznie. Chociaż tuż obok przyszłego ojca stoją dwa zdrowe konie, ten olewa obydwa egzemplarze i podąża za nami pieszo, truchtając sobie niepośpiesznie. Warto dodać, że zegar bije nieubłaganie, kawałek drogi do przejechania jest, a nam zostało jakieś 60 sekund do głównej imprezy. Czyżby bohater naszej opowieści również uczestniczył w seansie Django i za bardzo wziął sobie do serca pewne zdanie, które pada z ust Samuela L. Jacksona w tym konkretnym filmie? Być może, chociaż bardziej prawdopodobnym scenariuszem jest ten, w którym osadnik Connora to w prostej linii przodek znanego wszystkim Usaina Bolta – do jego żony docieramy bowiem bez jakiejkolwiek spiny, pomimo ślamazarnego tempa biegu kolegi z osiedla. Truchtać na „chillu”, i to z taką prędkością,  to i ja bym chciał.

- Hej, Connor, a tak potrafisz?

Jazda nr 2 – czyli niósł wilk razy kilka…

Kolejną oryginalną przygodą Assassin’s Creed III uraczył mnie podczas pełnej uroku wizyty w Nowym Jorku. Przyszłe Wielkie Jabłko, podobnie zresztą jak występujący w grze Boston, możemy bowiem wyswobodzić, biorąc udział w akcjach najróżniejszego rodzaju. Aby ludzie ostatecznie postanowili zbuntować się przeciwko Brytolom, na terenie ich kwitnącej aglomeracji musimy zapłacić za nich podatki, ubić parę wściekłych psów, bądź też pobić kilku sprzedawców, co by głodne dzieci mogły już bez problemów pokraść jedzenie z ich straganów (true story). Nietypowość tej opowiastki łączy się jednak z innym rodzajem pomocy społecznej, a więc dostarczaniem chorych na ospę do urzędującego w okolicy lekarza. „Czerwonym kubrakom” bezinteresowna pomoc oczywiście totalnie nie w smak, więc gdy Connor dzielnie maszeruje z zarażonym na rękach, lokalna straż próbuje załadować mu kawałek stali pod nerkę. Delikwenta trzeba nam wtedy „odłożyć”, rozprawić się z gagatkami i dopiero wtedy bezstresowo kontynuować marsz. Jak sam jednak przekonałem się całkiem niedawno na własnej (i connorowej) skórze, odkładanie choruszka na ziemię okazało się zupełnie zbędne, bo wszyscy „wojownicy z okolicy” zatracili umiejętność szermierki. Spacerowałem więc sobie bez obaw z moją randką na rękach, gdy mała armia strażników Nowego Jorku podążała za moimi plecami, nie potrafiąc sprzeciwić się niecnym planom knutym przez zakapturzonego asasyna. Finał misji wymagał jednak pozbycia się wszystkich niemilców, co dodatkowo utrudniał fakt, iż nawet Connor odmówił dobycia broni. Czyżby przeraziła go ilość straży, jaka zebrała się za jego plecami podczas tej krótkiej przechadzki? A może zaskoczyła go dobroduszność podążających i sam odmówił wzięcia udziału w jakimkolwiek akcie przemocy? Koniec wojny pomiędzy Templariuszami i Asasynami oraz ogólnoświatowa miłość? Nic bardziej mylnego. Jak się dość szybko okazało, moich oponentów pokonać mogłem dopiero po wdrapaniu się na dowolne wzniesienie i wyskoczeniu na nich z wyciągniętym ostrzem. Najwyraźniej młody Kenway zażyczył sobie załatwienia całej sprawy w iście asasynowym stylu, jak to trailery i pro-gameplay’e nakazują. Nie ważne, że 14 razy pod rząd.

Hm. Tu może nie pomóc nawet moja słynna kontra.

Jazda Nr 3 – czyli taktyka na Jana.

Pozostajemy w byłym Nowym Amsterdamie, bo w końcu przyszedł czas na wypędzenie fanów angielskiego władcy z jego przyportowej dzielnicy! Sprawa jest prosta jak budowa radzieckiego prototypu ciągnika gąsienicowego z dwiema maszynami parowymi, wyposażonego w silnik średnioprężny z 1876 roku – podejść pod obozowisko, zakraść się i wyeliminować kogo trzeba. Nigdy nie byłem zwolennikiem subtelnych rozwiązań, więc w moim pierwszym podejściu do tego zadania obrałem taktykę „na Jana” – wejść, wybić wszystkich, wyjść. Niestety, któryś z elementów mojego pieczołowicie przygotowanego planu musiał zawieść, albowiem zaraz po wkroczeniu na strzeżony teren gra rozpoczęła wczytywanie punktu kontrolnego. Nie zrażając się zbytnio tą sytuacją, spróbowałem jeszcze raz. Gdzieś, ktoś tam na górze, musiał wzruszyć się na widok szczerego dowodu mojej niezłomności, bo gdy tylko Connor wszedł w zasięg wzroku pierwszego strażnika… gra uraczyła mnie filmikiem końcowym misji. I to ja lubię, i tak mi mów!

Muszę odstawić Fajkę Pokoju.

Jazda nr 4 – czyli cuda, nie dziwy.

Ach, ten Nowy Jork. Jeśli wirtualna wersja tego miasta raczy mnie tyloma niespodziankami w zaledwie jeden wieczór, muszę odwiedzić go kiedyś w rzeczywistości. Nowy plan buntowników prezentuje się następująco – w porcie przebywa jedna z szych Templariuszy, ale koleś jest zbyt obstawiony, by Connor mógł załatwić go w pojedynkę (Say what? Z obecnym w grze systemem kontr? Raczysz waćpan żartować). Członkowie Bractwa postanawiają więc doprowadzić swojego lidera przed oblicze Tego Złego udając porywaczy, by w odpowiednim momencie porzucić całą konspirację i zabrać się do wyżynki. Podbijam więc pod statek, wybieram opcję „Eskorty” i… lipa. Wszystkich asasynów powysyłałem na misje po różnych zakątkach Wschodniego Wybrzeża, więc nie ma mnie kto za rękę na łajbę odprowadzić. Na ich powrót czekać nie mam zamiaru - przechodzę więc do Planu B, a Jan mu na imię. Brawurowo wkraczam na pokład, zabijam lidera jak i otaczających go kmiotów, poczym gra każe mi zgubić pościg, który przypałętał się właśnie z okolicy. Przebiegam więc całą długość statku i wskakuję na bukszpryt (to ten kawał belki wystającej z dzioba), by za jego pomocą przedostać się już na ścianę postawionej przy porcie hacjendy. Uciekam przed pościgiem przez pół miasta tylko po to, by po odstawieniu nieustępliwych akrobatów najnowszy Assassin przeniósł mnie filmikiem z powrotem na krypę. I to nie tą samą krypę, bo podczas rozmowy Connora z nowym kolegą dość łatwo da się zauważyć, że nowy-stary statek stoi w przerywniku filmowym… odwrotnie. Teraz wspomniany bukszpryt, dzięki któremu tak niedawno z łatwością pokonałem przestrzeń pomiędzy portem a dachami budynów, obraził się na cały świat i spogląda w stronę oceanu. Najpierw teleportacja, później ewidentne niedopatrzenie – panie, panowie, mamy combo.

Jeśli Spider-Man zasilił szeregi wroga, to cienko to widzę. 

Jazda nr 5  - czyli co to za jutsu?

Zostawmy może już ten cały Nju Jork i jego sekrety, a przenieśmy się do Bostonu, by odreagować i sprać twarze paru kmiotom. Jak powszechnie wiadomo, najnowsze dziecko asasyńskiej sagi umożliwia nam wzięcie udziału w swoistym fight clubie – po rozkwaszeniu nosów kręcących się po okolicy drabów dostajemy zaproszenie na wielki finał, a więc turniej o tytuł najlepszego z najlepszych. Co prawda jeden z pokonanych przeciwników wylądował po walce zatopiony w chodniku, ale to był dopiero przedsmak tego, co miało nadejść – faceta po prostu zamurowało w obliczu niespodziewanej klęski. W decydującym starciu tytanów, przyszło mi się zmierzyć – uwaga, spoiler – z niejaką Łowczynią. Kobitka, pomimo zielonkawej sukienki i białego czepka, sadzi nam siarczyste razy jak najęta, lecz nie to zaskoczyło mnie najbardziej w pojedynku z bitną przedstawicielką płci pięknej. Kiedy wreszcie udało mi się odgryźć paroma zacnymi uderzeniami, Łowczyni sięgnęła po swoją tajną broń – na arenę wkroczyła kobieta ubrana w identyczny sposób co moja przeciwniczka, kręcąc diabelskie kółka wokół nas bądź wbiegając w przestrzeń pomiędzy właściwym przeciwnikiem a pięściami głównego bohatera. Z początku nie byłem pewien, cóż to za diabelska technika, ale gdy klon rozpędził się i wbiegł w Łowczynię, wzniecając tumany kurzu i znikając z zasięgu wzroku, wiedziałem już na 100 procent – mój adwersarz posiadł umiejętność wytwarzania Klona Cieni, i to w stopniu nie gorszym niż sam Naruto. Osławione Kage Bunshin No Jutsu mogłem oglądać tak jeszcze trzy razy, zawsze z tym samym końcem – sobowtór rozbijał się o twórcę w chmurze dymu, znikając z pola widzenia. Dopiero przy czwartym podejściu coś poszło nie tak, bo gdy kurz opadł na ziemię, druga kobieta leżała u stóp swojego oryginału, bezbronnie rozstawiając nogi. Co ciekawe, klon nigdy mnie nie zaatakował i do teraz zastanawiam się, w czym ukryty był haczyk całego przedsięwzięcia. Zmyłka? Odwrócenie uwagi? Tego nie dowiem się już pewnie nigdy.

U mnie będzie już bez bugów, słowo pirata!

Na tej akcji zakończył się mój dwudniowy maraton błędów i zaiste dziwnych sytuacji Asassin’s Creeda 3. Sytuacji, o których w życiu nawet bym nie pomyślał, poznając finał perypetii zakapturzonego bractwa. W sumie nie jestem w stanie określić, czy podobnych motywów życzyć sobie na przyszłość więcej, czy raczej podziękować i delektować się tym, co twórcy faktycznie dla mnie zaplanowali. Trudne Sprawy

Zapraszamy na oficjalny fan-page serwisu – z prędkością karabinu maszynowego wyrzucający najświeższe informacje o nowych recenzjach i felietonach!

Robson
4 marca 2013 - 16:40