Demonstracyjny czar czyli Metal Fatigue - myrmekochoria - 2 kwietnia 2013

Demonstracyjny czar, czyli Metal Fatigue

Lata 90 były bardzo ciekawym okresem. Rynek czasopism grawitujący wokół gier komputerowych miał się dobrze. Do magazynów dodawano płyty z mnóstwem gier demonstracyjnych. Przez moje ręce przewinęło się sporo „demówek”. Wersje demonstracyjne gier wiele zrobiły dla mnie w życiu, jednak nigdy nie odwdzięczyłem się za próbkę produktu. Wspomnienia tych gier są naznaczone zapomnieniem i nostalgią, więc ciężko szukać tutaj obiektywności, ale coś przyciąga mnie do odkopania kilku tytułów. Praktycznie nigdy nie zagrałem w żadną pełną wersję tych wspomnień.

Metal Fatigue to bardzo ciekawa i innowacyjna strategia, która z jakichś powodów nie stała się popularna. Miała wszystko to, co kochałem, czyli wielkie roboty. Przypomina mi to odległe dni czerwca i  czasy odpustów kościelnych. Cukierki, skaczące włochate pająki, plastikowe strzelby Winchester. Na tych kolorowych bazarach można było się natknąć na tanie plastikowe roboty, wykonane przez małe rączki chińskich dzieci w moim wieku. Ach te transformacje!

Kochałem i nadal kocham cierpką miłością MechWarriora, ale to zupełnie inna opowieść. Po zobaczeniu screena opisującego Metal Fatique musiałem zagrać w tą demówkę. Wielki niebieski robot z kataną w lewej ręce i rakietami w prawej walczy z szarym cybernetycznym cyklopem, który posiada wydłużoną głowę niczym Obcy. W tle widzimy lecącego ku nam robota z wielkim toporem bojowym. Możemy wyobrazić sobie skale tych tytanicznych maszyn patrząc na rozmiar czołgów, toczących się pod ich stopami. Czy mogło być coś lepszego? Uosabiającego lata 90 (mimo premiery gry w 2000 roku) bardziej niż ten obrazek? Szkoda, że nie było tylko Mechagodzilli.

W demie miałem okazje zagrać tylko jedną misje. Całe szczęście mogłem wyprodukować robota, który po chwili starł się z swym czerwonym adwersarzem. Pamiętam swoje zdziwienie, gdy po wymianie ciosów odpadła mi ręką. Nic to! Mogłem użyć innych mechanicznych kończyn porozrzucanych na ziemi po rozbitych w pył przeciwnikach. Potyczka zakończyła się na tym, że posiadałem topór bojowy zamiast gigantycznej katany. Wróg nie był w stanie się oprzeć rakietom wystrzeliwanym z goleni mojego robota. Mogłem tylko marzyć o innych konfiguracjach i wariacjach w uzbrojeniu, wyglądzie czy opancerzeniu.

Jednostki, które budowały infrastrukturę tworzyły materie w bardzo dziwny sposób. Wyglądały jak rzutnik, który manipuluje materią na poziomie molekularnym, co było tak stereotypowe dla fantastyki. Typowy pojazd – świder drążący tunele w czeluściach ziemi. Te dwa elementy wydają się być epitomią kreskówek. Dopiero po latach przeczytałem nieco więcej o Metal Fatigue. Trzy frakcje, którym dowodziło rodzeństwo. Trzy teatry działań wojennych: podziemie, ziemia (duh!) i powietrze. Nadal nie rozumiem czemu gra nie doczekała się kontynuacji.

Niezatarte wspomnienie pozostało. Do tej pory jednak nie zagrałem w pełną wersję. Nie wiem gdzie mógłbym ją kupić. Będą problemy z kompatybilnością. Poza tym, nie wiem czy chcę zniszczyć miłe wspomnienie z dzieciństwa cynizmem dojrzałości…

P.S. Demonstracyjny czar zamieni się chyba w serie tekstów.

P.S. 2. Jakiś cudowny rodak zamieścił Let's play z Metal Fatigue.

myrmekochoria
2 kwietnia 2013 - 20:22