„Outlaws” + „ Bulletstorm” = „Gunslinger”? Prawie... - OsK - 30 maja 2013

„Outlaws” + „ Bulletstorm” = „Gunslinger”? Prawie...

OsK ocenia: Call of Juarez: Gunslinger
85

Jak już nieraz pisałem, nie przepadam za grami FPS. Właściwie, od czasów „Quake’a III” wciągnął mnie tylko „Bulletstorm”. Wszelkie inne miały niemiły zwyczaj odrzucać mnie nudą po kilkunastu minutach. Nie żeby były słabymi grami, po prostu taki mam gust… Serię CoJ znam tylko z pierwszej odsłony (przy dwóch podejściach, dwukrotnie odrzuconej z ziewnięciem), dwójki nawet nie miałem ochoty wypróbować. Jak zapewne się domyślacie, trójki tym bardziej. Klimat Dzikiego Zachodu też nie jest moim ulubionym – może i ma garść uroku, ale zdecydowanie bardziej wolę go w filmach niż w grach. Co w takim razie sprawiło, że sięgnąłem po nowego CoJ? Nie ukrywam, że były to przede wszystkim skillshoty i komiksowa grafika. Oczywiście miałem spore wątpliwości, czy gra da mi coś poza ładnymi zdjęciami?

Okazało się, że tak. Prawdę mówiąc nie spodziewałem się, że nowy CoJ aż tak przypadnie mi do gustu.

Po pierwsze: grafika.

Jak dla mnie absolutne cudo. Komiksowy styl sprawdza się po prostu znakomicie: idealnie pasuje do opowiadanej w grze historii i samego sposobu opowiadania, zdecydowanie pomaga wczuć się w specyficzny klimat, a przy tym wciąż jest w stanie zapewnić naprawdę wspaniałe widoki. Zarówno zamknięte lokacje (salony, jaskinie, kopalnia, tartak), jak i otwarte przestrzenie wyglądają nie tylko ładnie, ale przede wszystkim różnorodnie. Dzięki temu – mimo dosyć oklepanego settingu - nie mamy wrażenia, jakbyśmy ciągle biegali w tym samym miejscu.

Otwarte tereny wyglądają przepięknie.

Po drugie: narracja.

Były kiedyś popularne takie serie książek przedstawiające jakieś niesamowite historie o tym, jak to w poszukiwaniu zemsty i/lub sprawiedliwości jakiś śmiałek jedną ręką pokonywał całe zastępy wrogów. Absolutna pulpa literacka, która zresztą została bezpośrednio wyśmiana na przykład w kultowym „Bez przebaczenia”. „Gunslinger” czerpie z takich źródeł całą masę inspiracji. Główny bohater (Silas Greaves), nieco posunięty w latach rewolwerowiec, siedzi w barze, sączy jakiś trunek i opowiada przypadkowym słuchaczom o swoich przygodach. Jako że słuchaczy jest kilku i nie stronią od wtrąceń (a i sam narrator lubi nieco zakręcić swoją opowieść), często widzimy jakieś wydarzenie w dwóch wersjach. W grach wciąż jest to zabieg świeży.  Pamiętacie zachwyty nad początkiem drugiego „Dragon Age”? „Gunslinger” wykorzystuje ten zabieg na dużo większą skalę i z dużo większą finezją. Moją ulubioną partią jest scena, gdy bohater opowiada (a gracz wszystko odtwarza na bieżąco) jak rozważał dostanie się w jakieś miejsce drogą prowadzącą przez kopalnie, a kiedy już udaje nam się przez owe kopalnie przejść, cały nasz wysiłek zostaje niejako zanegowany stwierdzeniem, że to był by głupi pomysł, więc Silas wybrał inną drogę.

Gra zapewnia całkiem sporo humoru, który polega głównie na ośmieszaniu najbardziej niewiarygodnych fragmentów opowieści, jednocześnie jednak muszę przyznać, że ani razu nie odczułem, żeby autorzy dialogów szukali dowcipów na siłę.

Zamknięte przestrzenie też prezentują się bardzo ładnie.

Po trzecie: akcja.

Gra nie ukrywa, że jest średniej wielkości produkcją, która ma być przede wszystkim arcadową strzelanką. Są niby jakieś elementy rozwoju postaci, ale to raczej drobiazg. Świat, który przemierzamy ma bardzo wyraźną strukturę zamkniętych (pod względem możliwości eksploracji) lokacji, przez które podróżujemy jak po sznurku. Nie dostajemy co chwilę questów, które mają nas oszukiwać, że wcale nie idziemy po torach i że niby mamy wpływ na to co i kiedy się rozgrywa. Cieszę się, że wśród coraz modniejszego wrzucania gracza w otwarte światy, jest jeszcze miejsce dla tego typu produkcji. Każdy wróg ma dokładnie zaplanowane miejsce i czas pojawienia się, ale dzięki temu nie ma miejsca na choćby najmniejszy przestanek w nieustającej akcji.

„Bulletstorm” w tytule recenzji jest nieco na wyrost, ale właśnie takie skojarzenia budziły we mnie wyskakujące co chwilę okienka z liczbą punktów. Sillshoty nie są tak rozbudowane jak we wspomnianej produkcji (właściwie to jest ich tylko kilka: headshot, zabicie biegnącego, zastrzelenie przez osłonę, strzał z dużego dystansu i bonusy za łączenie zabójstw w serie), ale wystarczają, żeby zapewnić sporo frajdy. Przebić się przez grupę wrogów to pestka, ale przebić się w dobrym stylu – oto wyzwanie!

Jedna rada dla osób, które zaczynają zabawę: nie wystraszcie się poziomami trudności. Dostępne od początku „normaly” i „trudny” zostały tak nazwane chyba tylko dla zachowania klimatu, bo na "trudnym" każdy, kto ograł już parę gier akcji, poradzi sobie bez większych problemów.

Minusy widzę przede wszystkim dwa: niewidoczne ściany, które potrafią przyblokować w najbardziej niespodziewanym miejscu, oraz pojedynki, które niby są banalne (po dwóch pierwszych resztę przechodzi się z biegu) ale jednocześnie dosyć niepotrzebnie spowalniają tempo akcji. Warto jednak zaznaczyć, że niektórym wspomniane pojedynki mogą się podobać, a na niewidoczne ściany przy odrobinie szczęścia można w ogóle nie trafić, więc nie robiłbym z tego większego problemu.

W skrócie: grę jak najbardziej polecam. Tym bardziej, że przed zakupem można pobrać wersję demonstracyjną (miło, że niektóre firmy jeszcze pozostają przy tym rozwiązaniu). Po prostu wciągający, szybki i olśniewający wizualnie FPS. Niezależnie od tego, czy można go uznać za dobrą kontynuację serii, bez wątpienia jest wartą uwagi grą. Nowy CoJ może i jest produkcją niewielką, ale za to sprawia wrażenie zwartej i starannie wykończonej kompozycji, a nie luźnych, na siłę posklejanych elementów.

OsK
30 maja 2013 - 20:21