Stalowy gość ratuje świat po raz pierwszy - recenzja Man of Steel - Cascad - 24 czerwca 2013

Stalowy gość ratuje świat po raz pierwszy - recenzja Man of Steel

Superman jest tak bardzo super jak to tylko możliwe – lata, praktycznie nie da się go zranić, strzela z oczu, zamraża oddechem, widzi przez ściany i jest niesamowicie szybki. Zrobić dobre widowisko z odpowiednią dawką dramaturgii nie jest więc łatwo, gdy ma się takiego bohatera do dyspozycji. Zack Snyder lubi jednak podejmować się wizualnych wyzwań, ogarniania olbrzymiego budżetu i planowania filmów godzących amerykańskie poczucie wielkości z nieco odlskulowym  klimatem i odrobiną problemów przemycanych między dziesiątkami wybuchów.

 

 

 

Moja znajomość Supermana obejmuje zdecydowanie późniejsze lata jego „kariery”, a seria z którą mi się najbardziej kojarzy to oczywiście ikoniczne „Rządy Supermanów” (wydawane w Polsce przez nieodżałowane wydawnictwo TM-Semic)  pokazujące sytuację po jego śmierci. Początki Kal-Ela to wiedza, którą zdobyłem raczej na Wikipedii, dość pobieżnie, a właśnie na tym etapie jego życia skupia się Człowiek ze Stali i odbierając tę historię w ten sposób, byłem zaskakująco… zadowolony z tego co zobaczyłem.

 

To co Man of Steel robi dobrze to przede wszystkim trzymanie się konwencji kina superbohaterskiego – mamy tu przecież do czynienia z ikoną, którą każdy kojarzy choćby w minimalnym stopniu. Dlatego też ucieszyłem się, że Snyder pokazał odrobinę ziemskiej tułaczki Clarka Kenta, świetnie ukazując problemy jakie jego wyjątkowość sprawiała mu w dzieciństwie i w późniejszym życiu. Wydarzenia napędza jednak konflikt na planecie Krypton, którego przeraźliwe skutki ponieśli też ziemianie przyjmując do swego grona niezwykłego bobasa, który przyleciał do nich w kapsule ratunkowej niemal z drugiego końca kosmosu. 

 

 

 

Kal-El odkrywając na ziemi stary statek ze swej rodzimej planety odpala „sygnał” ściągający na nas gniew armii generala Zoda, chcącego wszelkimi możliwymi środkami odbudować swą cywilizację – nawet jeśli oznaczałoby to całkowity kres świata ludzi. Clark wychowywany całe życie w Kansas, czujący się Amerykaninem w 100% (co zresztą dobitnie pokazuje końcówka filmu) w obliczu zetknięcia ze swą cywilizacją decyduje się stanąć po naszej stronie. Prowadzi to do serii naprawdę niesamowitych efektów specjalnych, które z wielką uwagą były dopieszczane przez potężne hollywoodzkie komputery. Jest coś w stwierdzeniu, że Snyder to reżyser skupiający się przede wszystkim na sztuce wizualnej, dopracowujący niektóre ujęcia aż do przesady, zasypujący nas efektownością – tak samo jest i tutaj. Design całej akcji na Kryptonie, pozaziemskich zbroi, maszyn i technologii to naprawdę niebywałe osiągniecie budujące prawdziwe uczucie obcości u tych, przecież bardzo podobnych do ziemian, istot. Oczywiście każdy zauważy podobieństwo hodowania obywateli do Matriksa i wygląd pojazdów niemal klonujący Mass Effect i Halo, ale… należy pamiętać, że Superman to komiks, który powstał dekady przed grami wideo.

 

 

Film trwa dwie godziny dwadzieścia minut i czas ten mija naprawdę szybko – pewnie dlatego, że Man of Steel został zbudowany w lekkiej konwencji, która jednak nie schyla się w kierunku głupich żartów i one-linerów. Nie da się jednak ukryć, że budowa wielu scen i charakterystyczne ukazywanie postaci za którymi wybuchają budynki, lub mówiących do siebie „wzniosłe” rzeczy to hołd dla starych filmów o Supermanie, dla epoki nieudanego kina bohaterskiego, dla  czasów w których efekty specjalne nie były w stanie dogonić fantazji amerykańskich rysowników. Zastanawiałem się nad tym sporo czasu, obserwując masę plastycznych kadrów, pięknych ujęć i starannie przygotowanych scenografii, na których tle te wszystkie cheesy (czy jak kto woli „serowe”) zagrywki, szykowane jakby pod 12-letniego widza, naprawdę mocno kontrastują i właśnie dlatego jestem pewien, że umieszczono je tu specjalnie... tym bardziej, że ekranizacja Watchmenów była tego pozbawiona – innymi słowy ekipa producencka była świadoma tego co nam pokaże i jak to zamiesza. Przynajmniej mamy powody, by w to wierzyć.

 

 

Nazwisko Christophera Nolana (producent) mogło sugerować, że dostaniemy odpowiednik Mrocznego Rycerza w świecie niszczonego na potęgę Metropolis i na całe szczęście tak się nie stało. O ile bowiem zwykłego człowieka w kostiumie można przedstawić w naturalistyczny sposób, tak kosmita strzelający z oczu wymaga zupełnie innego podejścia, wymaga zachowania odpowiedniego dystansu do tego co dzieje się na ekranie. Młody Clark od samego początku jest uczony przez swych ziemskich rodziców, by nie pokazywać nikomu swej mocy ponieważ ludzie nie są jeszcze gotowi na to, by zaakceptować obecność kogoś takiego jak on na swej planecie. Przy okazji nikt nie narzuca mu bycia dobry lub złym, jego ojcu zależy tylko na tym by syn potrafił nad sobą panować i by wiedział na kogo chce wyrosnąć, bo z pewnością zmieni świat… DOKŁADNIE takiego potraktowania tematu od zawsze brakowało w Supermanach, a dodatkowa symbolika narzucona przez Snydera (m.in. to, że Clark na 33 lata i w jednej ze scen wylatuje w kosmos w pozie ukrzyżowanego Chrystusa) nadaje niemal boski ton facetowi, który faktycznie ma boskie moce. Tak powinno się postępować z adaptacją kultowych komiksów.

 

 

I nawet jeśli logika pewnych scen (ze śmiercią ojca na czele) wydaje się być dość naciągana to dalej wpisuje się to idealnie w budowę charakteru naszego bohatera. To świat opowiada nam kim jest Superman, a nie sam Superman i tym subtelnym zabiegiem poczułem się całkowicie zdobyty. Co prawda można mieć spore zastrzeżenia do postaci Lois Lane, do tego, że wszędzie się „pcha” ale wyjaśniono to w krótki i wiarygodny sposób – jest dziennikarką o najwyższym statusie, jako pierwsza ujrzała na własne oczy siłę Kal-Ela i odkryty przez niego statek kosmiczny, poza tym naprawdę starała się go zrozumieć. To, że poświęcono kilka minut na to, by pokazać na ekranie jej śledztwo które doprowadziło ją do ponownego spotkania ze swym tajemniczym wybawcą to kolejny ważny element dla obioru całości pokazujący jak zgrabnie złożono tą historię do kupy, przedstawiając o wiele więcej niż amerykańskie wojsko (choć jest go tutaj za dużo, niemal jak w Transformerasach) i walki nadludzi.

 

 

Dochodząc do walki – od momentu kiedy zaczyna się dziać źle i generał Zod wkracza na Ziemię zaczyna się wielkie widowisko latających bogów zadających superszybkie uderzenia. To właśnie tak powinna wyglądać ekranizacja Dragon Ball Z. Mimo przepychu, który momentami przytłacza i można odnieść wrażenie, że trochę za dużo tych wszystkich pojedynków to jednak zmysł reżyserski Snydera ratuje sytuację, wrzucając nam w tle ciężarówki korporacji Leksa Luthora, satelity Bruce’a Wayne’a, długie ujęcie jak z bijatyki 2D lub Supermana unoszącego się niczym Tom Cruise wiszący na linkach w kultowej scenie z Mission Impossible. Na ekranie dzieje się po prostu tak dużo, że niełatwo jest to ogarnąć i łatwo o nadinterpretacje… i osiągniecie czegoś takiego w letnim blockbusterze uważam za spory wyczyn.

 

 

Można wypominać to, że Man of Steel nie ma głównego złego pokroju Jokera czy Bane'a, ale dzięki temu Clark nie walczy z szaleńcem czy terrorystą – mierząc się z przedstawicielem swej rasy, którą musi skazać na zagładę. Staje naprzeciwko żołnierza i przywódcy walczącego o przetrwanie swego ludu. Do mnie to trafia, nawet jeśli jest to czasem nachalnie powtarzane po to, by masowy odbiorca zrozumiał dokładnie o co w tym wszystkim chodzi. To cena, którą bez zastanowienia płacę za powstawanie filmów wyglądających tak niesamowicie – tak samo jak oglądanie product placementu (Nikon, HP, Nokia, 7-Eleven, Sears) czy flag Ameryki, które znów sprawiają, że centrum światowego konfliktu staje się ziemia Wuja Sama… to jednak nie ważne bo dostaliśmy w skondensowanej, spójnej formie przedstawienie dorastania Supermana, jego ujawnienia się wśród ludzi, upadku Kryptonu i wielkiej wojny o ziemię. Wszystko w jednym zamkniętym obrazie, który często puszcza oko do uważnych widzów i doskonale wie, w których momentach spuszcza z tonu.

 

To jedna z najfajniejszych ekranizacji komiksu i zarazem najlepszy film o Supermanie, którego wersję na Blu-ray z pewnością prędzej czy później nabędę.

 

 

PS wielkie brawa za zrobienie perfekcyjnego gruntu pod sequel bez cliff hangera.

 


 


Jeżeli chcesz zostać moim Internetowym przyjacielem, prawdziwym amigo, lub wygłosić epicki hejt - zrób to widocznie:

#na Facebookowej stronie Cascaderstwo (w kategorii zdrowie/uroda!).
#na rozrywkowym Twitterze pełnym czerstwych żartów i starych linków.

Dzięki!

 

Cascad
24 czerwca 2013 - 16:57