Moje ulubione gry na Gameboy Advance - Strider - 10 września 2013

Moje ulubione gry na Gameboy Advance

Witajcie wszyscy! Przez ostatnie miesiące wiele spraw skutecznie odrywało mnie od pisania na Gameplayu, kilka tygodni temu postanowiłem jednak wrócić (na jak długo – to się z czasem okaże :)). Przede wszystkim jest to zasługa wszystkich tych, którzy pomimo mojej długiej nieobecności uparcie zamieszczali komentarze pod moimi starymi tekstami z prośbą, żebym wreszcie sklecił coś nowego. (Kometarze te, mające czasami po kilka miesięcy, odkryłem przypadkiem jakieś trzy tygodnie temu, próbując odgrzebać jeden ze swoich wpisów). No i Evilmga, który przez bite dziewięć miesięcy wiercił mi dziurę w brzuchu, żebym wreszcie zaczął pisać. Przez ten czas uzbierało się sporo rzeczy, o których chciałbym napisać, sądzę więc, że tym razem zostanę z Wami przynajmniej do Gwiazdki. :)

O czym będą nowe teksty? Ogólnie rzecz biorąc - o tym samym, co stare: o filmach i serialach animowanych (również – a może przede wszystkim – europejskich), o grach (głównie tych sprzed 2010 – cóż, ograniczenia sprzętowe...) i o książkach (o wiele, wiele więcej niż do tej pory). A "na dzień dobry" moje prywatne uzupełnienie rasgulowej listy "top-tytułów" na GBA (z którą jako laik - jeśli chodzi o tę konsolkę - zgadzam się w całej rozciągłości).

Yoshi's Island

Remake kultowej gry ze SNES-a. Malutki Mario przypadkiem znaleziony zostaje przez dinozaury (smoki? czym tak właściwie były Yoshi?), które postanawiają odstawić go do domu. W czasie wędrówki Yoshi przebijają się przez setki znanych wszystkim przeciwników i robią w jajo kogo tylko można (kto grał, ten zrozumie :)). Największe zalety tej produkcji? Humor, prześliczna grafika, tona rzeczy do znalezienia oraz odblokowania i ogromna regrywalność. No i ta stylistyka! W Yoshi's Island dosłownie wszystko uśmiecha się do gracza z ekranu konsolki, największego nawet ponuraka zmuszając do szczerego uśmiechu.

Fire Emblem i Fire Emblem: Sacred Stones

Dwie części świetnej serii "tacticsów", pamiętającej jeszcze czasy 8-bitowców. Obie gry wyróżnia przede wszystkim świetna, rozbudowana i dopracowana fabuła (każda z kilkudziesięciu kierowanych postaci to bohater z krwi i kości, z własną historią, którego strata naprawdę boli) oraz warstwa strategiczna. Łatwa mechanika o prostych zasadach pozwala szybko wciągnąć się w zabawę nie tylko weteranom strategii turowych, nie nudząc przy tym także zaawansowanych graczy (z czasem ilość czynników i statystyk wpływających na wynik starcia potrafi przyprawić o zawrót głowy). Niektórzy uważają, że seria jest zbyt przegadana (na ponad 30 godzin, które straciłem w "dwójce" na poziomie hard, jakąś 1/5 zajęły dialogi), moim zdaniem jest to jednak jeden z największych uroków tych tytułów (zresztą, jeśli komuś zależy, to może pominąć rozmowy). Całość uzupełniają piękne arty, obrazujące najważniejsze wydarzenia.

Kingdom Hearts: Chain of Memories

Bardzo przyjemny miks gry karcianej i slashera. Podobnie jak starsza siostrzyczka z "dużej" konsoli, Kingdom Hearts na kieszonsolkę Nintendo ponownie miesza ze sobą (pozornie nie do pogodzenia) uniwersa Final Fantasy i Disneya. Jako Sora przyjdzie nam więc zmierzyć się m.in. z Kapitanem Hakiem oraz Cloudem Strifem, przy okazji starając się pomóc rycerzowi Goofiemu i magowi Donaldowi odnaleźć króla Mikiego. Jak tu wcisnąć karty? Ano, służą do wykonywania akcji – każdy atak naszego bohatera to strata jednej karty, każde zwycięstwo to nowe kartoniki do naszej talii. Jest to jedyna jak do tej pory gra z serii z którą miałem do czynienia, przekonała mnie jednak, że chociaż czasami zastanawiam się co siedzi w głowach panów ze Squere-Enix, to na pewno jest tam przynajmniej odrobina geniuszu.

Advance Wars

Na koniec jeszcze jeden "tactics", tym razem będący rodzonym dzieckiem konsolki. Co odróżnia go od Fire Emblem? Przede wszystkim luz – o ile w tytułach od Intelligent System cała fabuła przesiąknięta jest patosem (cóż, taka konwencja), tak Advance Wars pokazuje wojnę raczej na wesoło (chociaż i tu nie brak poważniejszych nut). Gra powinna spodobać się także tym, którzy nad klasyczne fantasy z rycerzami i smokami przedkładają czołgi i samoloty, a dowodzenie anonimowymi grupami żołnierzy, których bez problemu można zastąpić, pozwala powalczyć nieco mniej asekurancko niż w Fire Emblem. (Swoją drogą, jest to bardzo niepokojące: o bohatera znanego z imienia, wypowiadającego czasem zaledwie kilka linijek tekstu, walczymy ze wszystkich sił, raz po raz restartując scenariusz, a anonimowych piechurów potrafimy bez problemu wysłać na "oczyszczenie terenu", pozwalając im ginąć dziesiątkami i setkami...).

I na dzisiaj to byłoby wszystko. Mam nadzieję, że tekst się podobał i obiecuję, że kolejny ukaże się szybciej, niż za pół roku. :)

Strider
10 września 2013 - 17:45