Z padem przez Los Santos #2: V lepsze od IV ale gorsze od San Andreas - natenczas - Materdea - 18 września 2013

Z padem przez Los Santos #2: V lepsze od IV, ale gorsze od San Andreas - natenczas

O tak, GTA V. Wtorkowy poranek był inny niż wszystko do tej pory, nie tylko przez wiadomą – dla Polaków niezwykle ważną – rocznicę. Internet nie dawał zapomnieć, że właśnie zadebiutowała nowa produkcja Rockstar North. Który serwis informacyjny byśmy nie odwiedzili, to mogliśmy strzelać w ciemno, że na głównym wyświetlaczu znajduje się choćby jeden tekst poświęcony temu tytułowi. I nie ma się czemu dziwić, wszak premiera nowego Grand Theft Auto to prawdziwe święto i powód do – przynajmniej tygodniowej – sjesty.

Wczoraj w nowym cyklu pt. „Z padem przez Los Santos”, pierwszymi wrażeniami podzielił się z Wami Imperialista, opisując pobieżnie aspekty gameplayowe, skupiając się raczej na okołogrowej otoczce. Z kolei ja chciałbym przybliżyć swoje odczucia po pierwszych kilku godzinach z „piątką” – a emocje były większe niż kiedykolwiek wcześniej, choć z pewną dozą niepewności.

W San Andreas swoje godziny przegrałem, swoje wyjeździłem, swoje wybiłem – Ballasi nie mieli ze mną najmniejszych szans. Do dziś doskonale pamiętam smak tamtych chwil: tego parującego od gorącego powietrza asfaltu na autostradzie w Los Santos, tych policyjnych intryg nakręcanych prze Tempenny’ego oraz niepowtarzalnego, absolutnie kapitalnego klimatu (Boże, pierwsza jazda do San Fierro do dziś powoduje u mnie tylko najlepsze odczucia). GTA V się do tego poziomu zbliżyło, ale w żadnym razie nie pobiło.

Przynajmniej po pierwszych kilku godzinach zabawy. Sesję skończyłem dokładnie po misji, której urywek zaimplementowano do jednego z nielicznych zwiastunów produkcji – chodzi o syna Michaela zwisającego z przekręconego masztu jego łódki skoszonej przez potencjalnych kupców. Zadanie samo w sobie relatywnie efektowne i do złudzenia przypominające finał wspomnianego San Andreas. Zresztą, są chwile, w których Franklin brzmi niemal tak samo jak CJ, co tylko podkreśla logiczne inspiracje deweloperów. Jeśli miałbym na gorąco wydać werdykt, czy V pobiło SA – niestety, ale nie.

Implementacją do akcji trzech bohaterów, twórcy otworzyli sobie fenomenalną furtkę do wrzucenia w świat V wszystkich mechanizmów, za które pokochaliśmy GTA: SA. Michael zamieszkuje bogatszą część Los Santos, która niespecjalnie przejmuje się losem biedniejszych obywateli. Nie zazdroszczę mu rodziny. Franklin dzieli mieszkanie z nieźle stukniętą ciotką, przez co cut-scenki z jej udziałem są naprawdę pokręcone. Dodatkowo wcielając się w jego skórę możemy zobaczyć coś, co u CJ-a było codziennością – taką stricte afroamerykańską dzielnicę. Tagi na budynkach, podejrzane typy w zaułkach i nieprzyjazna atmosfera. Można się poczuć na jak na Street Grove. Trevor zaś doskonale reprezentuje tereny wiejskie i swoim domkiem na odludziu pozwala poczuć się jak u Cataliny ze znanej nam wszystkim odsłony zacnego cyklu.

Fakt – fabuła przez pierwsze 5-6 godzin rozkręca się wolno. Jednak ja lubię, kiedy twórcy dają graczom – szczególnie w sandoksach – czas na zapoznanie się ze światem, modelem jazdy, czy po prostu nacieszenie się wspaniałymi widokami. Co by o „piątce” nie mówić, to technologicznie konsole Xbox 360 i PlayStation 3 są już dawno na emeryturze. Nowe GTA się po prostu tutaj męczy i widać, jak wiele ograniczeń musiał nałożyć Rockstar, by program chciał się w ogóle odpalić i działać znośnie płynnie. Ale akurat deweloperzy solidnie przyłożyli się do zoptymalizowania gry, dzięki czemu spadki animacji jeśli są, to jakieś nieznaczne przy większych rozróbach, zaś podczas przejazdów przez miasto etc. frame rate trzyma stałą wartość.

Jest to tym ważniejsze, że przecież deweloperzy odeszli od koncepcji ślizgających-się-jak-na-tafli-lodu samochodów i postanowili zostać przy na maxa arcade’owym modelu jazdy. Wozy trzymają się podłoża lepiej i mocniej, aniżeli w IV, co pozwala na więcej dynamicznych pościgów, gdzie guma pali się ostro, a przechodnie wieją daleko za Vinewood. Tego mi w czwartej odsłonie troszeczkę brakowało. No, ale tam i podejście nawet do historii było mniej dynamiczne i takie „swojskie”. W każdym razie – V>IV.

Jednocześnie czuć, że nad produkcją pracowali ci sami ludzie, którzy dwa lata wcześniej wydali na świat trzeciego Maxa Payne’a. Filmiki przerywnikowe dynamicznie przechodzą do gameplayu, dzięki czemu musimy być cały czas skoncentrowani. Zniknęły tym samym ekrany ładowania po każdej scence. I chyba najważniejsze – po pierwszych paru godzinach można liczyć na to, że Rockstar nie wypadł z formy. Rewelacyjnie spisuje się nie tylko praca kamery, ale również i dialogi, pełne slangu i gagów. Jednocześnie chyba można pochwalić firmę tworzącą spolszczenie do tytułu. W końcu to pierwsze od czasów „trójki” oficjalnie przygotowane tłumaczenie.

Chciałbym w „Z padem przez Los Santos” przybliżyć Wam nieco więcej moich odczuć, ale na to przyjdzie czas nieco później. Ja swoją przygodę z GTA V dopiero zacząłem. Jednak mimo to najnowsza część serii nie jawi się jako coś kiepskiego lub coś, co nie spełnia oczekiwać. Ciężko mi jest też stanąć okoniem do tego co powiedział wczoraj Imperialista – ta gra to po prostu coś niesamowitego. Oprócz nieco zbytniego zacofania technologicznego na obecnym sprzęcie, wszystko jest dopracowane do perfekcji. I tak dziwię się, jakim cudem R* udało się wszystko upchać i nie spowodować, że konsola by wybuchła. I tyle jeszcze przede mną…

PS. Zainstalujcie sobie drugą płytkę na pendraku, dacie odpocząć płytce.

Materdea
18 września 2013 - 11:50