Ona. Recenzja filmu o facecie który się zakochał w swoim komputerze. - fsm - 26 lutego 2014

Ona. Recenzja filmu o facecie, który się zakochał w swoim komputerze.

Tytuły wpisów muszą być proste, w przeciwnym razie musiałbym umieścić powyżej dużo więcej słów, by już na starcie oddać sprawiedliwość nowemu filmowi Spike'a Jonze. Napisałbym coś w stylu: Ona - niezwykły i inteligentny film o coraz cieńszej granicy dzielącej świat współczesny od futurystycznej techno-wizji miłośnika sztucznej inteligencji, a także jedyna w swoim rodzaju historia miłosna. Bo Ona jest opowieścią o kolesiu, który pokochał osobowość drzemiąca w kawałku krzemu, ale jest też czymś więcej. I bardzo mi się ta opowieść spodobała.

Niewidoczna na obrazku: Samantha [foto: herthemovie.com]


Widząc nazwisko Spike Jonze przy jakimkolwiek filmie trzeba się nastawić na mniejszą lub większą dawkę dziwactw. Być jak John Malkovich, pełnometrażowy debiut tego speca od teledysków, to przykład arcy-dziwnego pomysłu wyjściowego przekutego na inteligentne i miejscami niezwykle zabawne kino. Jonze znalazł też czas na Adaptację z podwójną rolą Nicholasa Cage'a i Gdzie mieszkają dzikie stwory (tego filmu ciągle nie obejrzałem) oraz trwającą po dziś dzień sztamę z chłopakami z Jackassa (Jonze to kumpel Knoxville'a i lubi się wydurniać - ostatnie wspólne przedsięwzięcie to scenariusz do filmu Bad Grandpa). A teraz w końcu przyszedł moment, w którym Ona weszła do naszych kin i mogłem raz jeszcze zanurzyć się w nieco szalonym umyśle pana filmowca.

Niewidoczna na obrazku: Samantha [foto: herthemovie.com]

Jest rok 2025. Theodore Twombly miał kiedyś piękną żonę i był szczęśliwie zakochany. Niestety sielanka minęła, a jego obecna osobowość to wypadkowa bycia sympatycznym, ale i nieśmiałym, zamkniętym w sobie i stroniącym od głębszych kontaktów z większością ludzi. Theodore na dodatek pracuje w firmie tworzącej  piękne, osobiste listy w imieniu innych osób i wysyłającej je do wskazanych adresatów - emocji w jego życiu więc nie brakuje, ale coraz rzadziej dotyczą one jego samego. Wszystko zmienia się gdy na rynku pojawia się OS1 - pierwszy prawdziwie inteligentny system operacyjny, który uczy się użytkownika, jego zwyczajów, jego otoczenia, a w konsekwencji uczy się życia. Bo OS1 to tak naprawdę zaklęta w formie komercyjnego produktu sztuczna inteligencja, która dramatycznie zmieni życie Theodore'a. Jego OS1 to Samantha, urocza, zachwycona wszystkim młoda kobieta, która budzi w naszym bohaterze uczucia zdecydowanie głębsze niż zachwyt wywołany grafiką interface'u czy też niesłychanymi funkcjami wyszukiwania. Czy możliwa jest miłość między człowiekiem a komputerowym tworem?

Niewidoczna na obrazku: Samantha [foto: herthemovie.com]


"Siri za 10 lat" - powie o Niej niejeden zaznajomiony z technologią widz. Inny powie, że może i ładne, ale zbyt monotonne. Jeszcze inny padnie przytłoczony rzekomym geniuszem Spike'a Jonze i świetną kreacją Joaquina Phoeniksa. Ja jestem gdzieś pomiędzy. Ona to dużo więcej, niż laurka wystawiona firmie Apple. To film, który może wydawać się monotonny, ale tak naprawdę wszystko w nim jest zrobione z głową i bardzo, bardzo celowo. Ale nie jest to też geniusz - mimo wszystko lepszą pożywką dla oka i ducha był dla mnie wspomniany już Być jak John Malkovich. Trzeba jednak reżyserowi (i scenarzyście - nominacja do Oscara za tekst, jako dodatek do nominacji za najlepszy film, to znaczne wyróżnienie) oddać jedno - potrafi wywołać emocje nawet opowiadając o tak abstrakcyjnym temacie.

Ona to ciekawe spojrzenie na potencjalną przyszłość naszych relacji z technologią. Film, który potrafi zaciekawić zwykłym oglądaniem zmieniającej się podczas rozmowy z nieistniejącą Samanthą twarzy głównego bohatera. Film, w którym łatwo odnaleźć szalone i bardzo zabawne motywy charakterystyczne dla tego filmowca (motyw z seks-czatem czy sympatycznie pomyślana gra komputerowa z wyjątkowym NPC). No i faktycznie jest to bardzo ładny film - Los Angeles zostało ubrane w Szanghaj (dosłownie), by wyglądać na odpowiednio futurystycznie, a całość skąpana jest w ciepłych barwach. Udane to wszystko bardzo, również ze względu na uwodzicielski, promienny głos Scarlett Johansson towarzyszący nam przez cały czas (ciekawostka - początkowo rolę OS1 grała Samantha Morton i to ona była na planie przez cały czas, ale po wszystkim reżyser uznał, że coś mu nie gra i mając błogosławieństwo aktorski zatrudnił Scarlett). Grunt to dobre nastawienie - motyw s-f służy tutaj tylko jako tło i punkty wyjścia do opowiedzenia sympatycznej historii miłosnej.

Widoczna na obrazku: Amy [foto: herthemovie.com]

[a poniżej: spoilery ... spoilery ... spoilery ... panie kolego ... tego]

[czyli uwaga]

A na koniec coś o konkluzji filmu. Wątek sztucznej inteligencji Ona kończy tak samo, jak każdy inny film z "mądrymi komputerami". AI uczy się tak szybko, że pragnie czegoś więcej, niż egzystencji w cieniu człowieka. Czyli żadne zaskoczenie, choć bardzo cieszę się, że nie było tu żadnego twistu z stylu "to nie był komputer, tylko prawdziwa laska". I z tego też powodu nadchodzącą Transcendencję będę oglądał jako prequel dziejący się w tym samym uniwersum :)

fsm
26 lutego 2014 - 16:48