''Godzilla'' - recenzja przedpremierowa - Jędrzej Bukowski - 11 maja 2014

''Godzilla'' - recenzja przedpremierowa

Już w piątek do kin trafi długo wyczekiwana wysokobudżetowa produkcja – "Godzilla". Czy król gigantycznych potworów poradził sobie w konfrontacji ze współczesnym widzem? Zapraszam do przedpremierowej recenzji.

 

Pierwsze buńczuczne zapowiedzi młodego reżysera trochę zaskakiwały. Twórca twierdził, że chce, by jego "Godzilla" była poważnym i przejmującym widowiskiem skupiającym się na losach ludzkich w obliczu wielkiej katastrofy. Fani mieli obawy, bo przecież mówimy wciąż o... filmie z gatunku "giant monster movie".

 

Jednak gdy przypatrzymy się dokładniej poprzedniej produkcji Garetha Edwardsa, czyli "Monsters" (w Polsce wyświetlane jako "Stefa X" - doskonałe "tłumaczenie" dystrybutora"), to obawy powinni być już nieco mniejsze. Ta niezależna produkcja była bardziej romantycznym kinem drogi w konwencji science-fiction z ciekawymi bohaterami na pierwszym planie. Z kolei tytułowe potwory były tylko przyjemnym dodatkiem do ciekawej historii.


©WarnerBros.


Jakby tego było mało, pierwsze zapowiedzi i dalsza kampania promocyjna ujawniała bardzo mało szczegółów. Ba - w sieci wręcz huczało od plotek na temat wielkości samej Godzilli czy też innych ewentualnych potworów. O ciekawej machinie promującej ten film pisałem TUTAJ.

 

Miałem złudne nadzieje, że po obejrzeniu zmontowanych 30 minut z filmu będą miał jakieś wyobrażenie o całości, jednak nic bardziej mylnego. Ostateczny produkt to zupełnie inna para kaloszy.

 

Już znakomity opening zrealizowany w atmosferze materiałów archiwalnych związanych z testami bomb jądrowych, daje nam pierwsze spojrzenie na temat tego, jakiego kina możemy się spodziewać. Poważnego, z mocnym umiejscowieniem w naszych realiach oraz z odniesieniami do wydarzeń historycznych.


©WarnerBros.


A dalej jest tylko ciekawiej - tajemnicze eksperymenty, tajne korporacje, utajnianie materiałów przed opinią publiczną, śledztwo i dochodzenie głównych bohaterów... Konwencja rodem z filmów szpiegowskich o dziwo świetnie się tutaj sprawdza! Akcja co rusz przeskakuje do innych krajów i można z początku odnieść wrażenie, że jesteśmy na zupełnie innym filmie. Ok, żeby też była jasność - to nic skomplikowanego i nie trzeba przy tym w żaden sposób mocno główkować, jednak kolejne smaczki i tropy podsuwane przez reżysera znakomicie budują cały klimat tej historii.

 

I w końcu dochodzi do tego, na co wszyscy czekają - wielkiej demolki z udziałem Godzilli, której jednak w filmie... jest jak na lekarstwo. Ale gdy król gigantycznych potworów pojawia się w końcu na ekranie, to czuć ciarki na całym ciele. Z kolei skala zniszczeń robi olbrzymie wrażenie. To chyba najpiękniejsza i zarazem najbardziej realistyczna demolka jaką ostatnimi czasy można było zobaczyć w kinie, zaś ludzie muszą się troić i głowić, jak nie dopuścić do kolejnych kataklizmów.

 

W ostatecznym rozrachunku razi tutaj jednowymiarowość bohaterów, którzy w większości przypadków są nijacy i zbytnio nie przejmujemy się ich losami. Brakuje tutaj większej chemii pomiędzy nimi. Pamiętajmy jednak, że to blockbuster, w którym nakręślenie skomplikowanych więzi rodzinnych w, bądź co bądź, filmie o gigantycznym potworze, jest nieco utrudnione. Na szczęście - nie ma tutaj zbędnego patosu, przemów prezydenta czy też powiewającej flagi amerykańskiej w tle. Pojawiają się za to nieco stereotypowi bohaterowie jak chociażby japoński naukowiec (ale czuć, że w tym wypadku to świadomy wybór reżysera!), którzy jednoznacznie kojarzą się z postaciami z oryginalnych japońskich wersji. Co najważniejsze - protagoniści nie przeszkadzają i nie irytują, ale szkoda, że nie wywołują nieco większych emocji. Pojawiają się za to kilkukrotnie rozładujące nieco napięcie one-linery, które fajnie wpasowują się w to, co widzimy na ekranie.


©WarnerBros.


W związku z tym, że do premiery zostało jeszcze trochę czasu, daruje sobie omawianie poszczególnych momentów, które bardzo zapadają w pamięci (a wierzcie mi, jest parę fajnych twistów!), jednak mogę powiedzieć jedno - Gareth Edwards, to fanboy, który wywiązał się znakomicie ze swojej pracy i wycisnął maks z konwencji "giant monster movies", dodając charakterystyczny pazur od siebie w postaci realizmu, który na pierwszy rzut oka, nie miał prawa tutaj wypalić, a ostatecznie wypadł znakomicie.

 

Amerykańskiemu twórcy bardzo zależało, by otrzymać "błogosławieństwo" od studia Toho i udało się - japońscy producenci podobno po pierwszym pokazie byli zachwyceni. I mogę z całą pewnością powiedzieć, że widzowie i fani również powinni, bo to naprawdę znakomite wysokobudżetowe kino, które ogląda się z przyjemnością.


Skąd się wzięły te wielkie potwory? SPRAWDŹ! >>>




Obserwuj mnie na FacebookuTwiterze


Jędrzej Bukowski
11 maja 2014 - 13:05