Dzieje Zakka Wylde'a BLS i relacja z wrocławskiego koncertu - Pilar - 2 lipca 2014

Dzieje Zakka Wylde'a, BLS i relacja z wrocławskiego koncertu

Po długiej przerwie wcale nie musiałem się zastanawiać, o jakim zespole napisać, w tę jakże piękną wakacyjną środę. Ostatnie dwa tygodnie upłynęły mi w dużej mierze pod znakiem pewnego brodatego jegomościa, któremu z biegiem czasu nie brzydną żarty o viagrze czy masturbacji, a już z pewnością nie traci formy w swojej lewej ręce, którą od ponad dwudziestu lat wyczynia takie cuda, że głowa mała. Panie, panowie, poznajcie jednego z moich idoli – Zakka Wylde'a i jego kapelę Black Label Society.

Kiedy jeszcze nie miałem pojęcia kim jest Zakk Wylde, a moja wiedza na temat sceny rockowo-metalowej była żałośnie mało rozległa, na dźwięk jego imienia i nazwiska w głowie przez jakiś zupełnie losowy czynnik ładował mi się obraz Zaca Efrona, więc generalnie skojarzeń zbyt dobrych nie miałem. Któregoś dnia postanowiłem się jednak przemóc, uruchomić Google’a i zobaczyć, co to w ogóle za gość i czemu tak wiele o nim słyszę. Nie żałuję.

Wierzcie lub nie, ale dziewczę z lewej strony to Zakk Wylde

Jeffrey Phillip Wielandt urodził się w roku 1967 w tej samej miejscowości, która kilkanaście lat wcześniej wyrzuciła na świat autora bestsellerowej sagi fantasy Pieśń Lodu i Ognia – George’a R. R. Martina. Mieścina, o której mowa – Bayonne – znajduje się w stanie New Jersey i liczy około 50 tysięcy mieszkańców, współczynnik „geniuszy” wśród obywateli jest więc bardzo korzystny. Grę na gitarze zaczął w wieku 8 lat i z czasem pochłonęło go to do tego stopnia, że przestał przejmować się wszystkim innym: grał często przez całe dnie i noce, a odsypiał z głową ułożoną na szkolnej ławce, śniąc pewnie o kolejnych riffach i solówkach, które może skomponować. Jego dalsza kariera potoczyła się w taki sposób, jakby była jedynie kolejnym, oderwanym od rzeczywistości snem.

"I'm a good Catholic boy"

W roku 1987 stał się on bowiem gitarzystą samego Ozzy’ego Osbourne’a, któremu wysłał próbkę swoich umiejętności, a ten natychmiast zaprosił młodego muzyka na przesłuchanie. Wypadło ono na tyle dobrze, że „Książe Ciemności” od razu zaoferował mu współpracę, a Wylde stanął przed perspektywą bycia pierwszym prawdziwym następcą genialnego Randy’ego Rhoadsa. Od jego tragicznej śmierci przez zespół Osbourne’a przewijali się inni gitarzyści, ale w dużej mierze były to występy krótkotrwałe i trzeba było znaleźć kogoś, kto wybuduje fundament pod przyszłe płyty. Zakk podciągnął więc rękawy i wziął się za to, co potrafi robić najlepiej: grę na gitarze. Pierwsze tego efekty znalazły się na płycie „No Rest for the Wicked”, wydanej pod koniec roku 1988 i przy produkcji której brali udział również tacy muzycy jak Bob Daisley (grający na basie), Randy Castillo (perkusja) oraz John Sinclair (klawisze). Panom udało się stworzyć kawał solidnego krążka, a debiut młodego wirtuoza wypadł lepiej niż pomyślnie. Nie było jednak czasu na odpoczynek.

Prawdziwym hitem była dopiero płyta „No More Tears”, na której Zakk Wylde odegrał już znacznie większą rolę: pisał część tekstów piosenek (w tej roli wystąpił też Lemmy Kilmister) i komponował je niemalże w całości, a jego gitarowe popisy w „Mama, I’m Coming Home”, „Mr. Tinkertrain”, „Hellraiser” czy „Road to Nowhere” mają już status legendarnych. Jednocześnie niegdyś chuderlawy chłopaczek, który wyglądał tak, jakby gitara miała zaraz go przewrócić, zaczął ewoluować w prawdziwego mężczyznę. Wyskoczył z ciasnych portek, zapuścił długie włosy, nieco przypakował, dzięki czemu zyskał wizerunek kowboja. Towarzystwo Ozzy’ego Osbourne’a wpłynęło w znaczny sposób na nieświadomego brutalności muzycznego światka Zakka, co odbiło się upodobaniem do picia alkoholu i korzystania z życia w stopniu typowym dla każdego rockmana. Zakk uważał jednak, że nigdy nie wpłynęło to na jego twórczość i pozostawał trzeźwy, kiedy ludzie tego od niego wymagali.

Wylde poczuł jednak chęć spróbowania czegoś nowego, założył więc zespół „Pride&Glory”, skupiający się na southern-rockowym brzmieniu, godnym Lynyrd Skynyrd. Zakk chciał przy jego pomocy pokazać, że potrafi tworzyć muzykę pozbawioną wpływu Osbourne’a i wciąż pozostaje autonomicznym artystą. Projekt ten jest ciepło wspominany tak przez samego muzyka (który na albumie P&G był odpowiedzialny za wokal, gitarę, jak i grę na fortepianie, mandolinie, banjo czy harmonijce), jak i fanów jego twórczości, a wieloma utworami z tamtych czasów Zakk będzie chwalił się w bardziej teraźniejszych czasach. Wracając jednak do wątku jego współpracy z byłym wokalistą Black Sabbath, skład zespołu Ozzy’ego zaczął rotować, stałym elementem był jednak on i Wylde, który swoją lojalność okazał na albumie „Ozzmosis”. Z pewnością nie jest on najlepszym w dyskografii obydwu panów, nie przyniósł jednak wstydu, lecz Zakk coraz silniej zaczynał pokazywać chęć spróbowania w swojej karierze czegoś nowego.

"Since day one my thing has always been to play the music"

W roku 1996 zdecydował się więc na stworzenie pierwszego i (póki co) ostatniego albumu solowego – „Book of Shadows”, kontynuującego to, co wprowadzała twórczość Pride&Glory: wiejskiego brzmienia, pełnego akustycznej gitary, harmonijki i luźnej formy przedstawienia jego liryki. Wylde powoli stawał się muzykiem w pełni kompletnym, szlifując swój wokal i robiąc użytek ze swojego Bullseye’a (gitara sygnowana jego nazwiskiem) nazwanego „The Grail”. Ulubiona piosenka? „Sold My Soul” bez cienia wątpliwości. Sukces „Książki Cieni” nie przyniósł jednak muzykowi spokoju ducha, jego sytuacja w zespole Ozzy’ego zaczynała się zmieniać, on sam rozważał odejście do Guns N’ Roses. Jakaż byłaby szkoda, gdyby się na to zdecydował, zamiast rozpoczynać w roku 1998 to, co rozpoczął.

Mowa w końcu o Black Label Society, zespołowi, który w dużej mierze przyczynił się do wyrobienia mojego muzycznego gustu, pomagał mi w wielu ciężkich chwilach mojego życia i pewnie nigdy Zakkiem bym się nie zainteresował, gdyby nie on. Do założenia autorskiej kapeli doszło przy pracy nad drugim albumem sygnowanym nazwiskiem „Zakk Wylde”, kiedy padło pytanie "a co, gdyby tak założyć zespół?". Pierwotnie nazywał się on „Hell’s Kitchen”, lecz z czasem inspiracja dostrzeżona w szklance whiskey (i to nie byle jakiej, bo mowa o Johnnie’m Walkerze Black Label) kazała przemianować go na "Black Label Society". W październiku 1998 lider zespołu, a także Phila Ondich i Mike Inez (znanego ze współpracy z Alice in Chains), nakręcili i wydali płytę „Sonic Brew”. Zatwierdzała ona istnienie formacji, która w dużej mierze zmieni życie tysięcy ludzi, ale i samego Wylde’a. Zarysował się styl, z którego BLS będzie za kilka lat znane: intensywne „distortion”, kosmiczny shredding Zakka przy solówkach, arcy-mocne riffy. Wciąż dało się jednak słyszeć drobny wpływ etapu-country w życiu Wylde’a („Spoke In The Wheel”), aczkolwiek dominowały utwory-tarany.

Zakk nie lubił jednak nudy w swoim życiu, na zmianę więc bujał się z Ozzy’m (album „Down to Earth”), by w 2000 roku uderzyć z kolejnym krążkiem BLS – „Stronger Than Death”. Zachowując miejsce w swoim sercu dla wolnych, akustycznych ballad („Rust”, „Just Killing Time”), Zakk terroryzował nowymi w pełni heavy-metalowymi kompozycjami, co szczególnie rzuca się w uszy na „Phoney Smiles&Fake Hellos”, „All for You” lub „Love Reign Down”. W latach 2001 i 2002 wydawał on dla obydwu stron albumy koncertowe: „Live at Budokan” z Ozzy’m, na którym Wylde zapoczątkował swój aktualny wizerunek wikinga, a także „Alcohol Fueled Brewtality” z BLS. W międzyczasie dawał on między innymi wyraz swojej ogromnej przyjaźni z jednym z największych gitarowych geniuszów, którzy stąpali po tym świecie - Dimebagiem Darrellem, z którego Panterą wystąpił gościnnie na jednym z utworów podczas Ozzfestu w 2000 roku. Zakk zawsze traktował Dime’a jak brata i nigdy nie bał się okazywać ogromnych uczuć, jakimi do niego pałał.

It isn't a band. It's bigger than a band. It's a lifestyle

Wylde nie przestawał torpedować fanów twórczości BLS albumami, rok po roku wydano więc: „1919 Eternal” (moje top3 z dyskografii Black Label Society), „The Blessed Hellride”, na których pojawiły się jedne z najpopularniejszych piosenek tej formacji, czyli „Stillborn” i „Funeral Bell”, później nadszedł czas na „Hangover Music Vol. VI”, czyli powrót do akustycznych czasów „Book of Shadows”, a rok 2005 przyniósł płytę „Mafia” z legendarnymi utworami „Fire It Up”, „Suicide Messiah” i absolutnie największym hitem BLS – „In This River”. Mimo tego, że nie było to w żaden sposób przez Wylde’a planowane, zdecydowano się na poświęcenie go tragicznie zmarłemu Darrellowi Lance’owi Abbottowi, znanemu jako wspomniany Dimebag, który został zastrzelony na scenie podczas jednego z koncertów. Ta śmierć dogłębnie wstrząsnęła jego najlepszym przyjacielem, a od tamtego czasu każde wykonanie „In This River” jest więc intencjonalnie kierowane do Dime’a.

Rozpęd Wylde stracił dopiero w roku 2006, kiedy wydał ostatnią z pięcioletniego ciągu płytę „Shot to Hell”, która zawiera jedną z moich ulubionych piosenek – „New Religion”, ale także kilka innych genialnych utworów: „Concrete Jungle”, „The Last Goodbye” czy „Blood Is Thicker Than Water”. Dopiero „Skullage” z 2009 był przerwaniem braku aktywności zespołu, nie znalazło się tam zbyt wiele nowego materiału, gdyż głównie był to krążek kompilacyjny, rok później zdecydowano się jednak na zaprzestanie rozbratu z nagrywaniem nowych kawałków, czego efektem był „Order of the Black”. Miał on dokładnie to samo, co każdy poprzedni przedstawiciel twórczości Zakka Wylde – zwyczajnie rwał do walki, skakania, robienia czegoś gwałtownego, jednocześnie dając nam odetchnąć przy bardziej stonowanych piosenkach. Od tamtego momentu zespół zdążył wydać dwa kolejne albumy: „The Song Remains Not The Same” w jasny sposób odwołujący się do filmu o Led Zeppelin, zespole, co do inspiracji którym Zakk wielokrotnie się przyznawał, a także tegoroczne „Catacombs of the Black Vatican”. Nie ma na nich żadnego zaskoczenia, wokalista nie zaczyna nagle śpiewać głosem wysokim, jak ten Roba Halforda, solówki gitarowe nie zamieniają się w saksofonowe, mówiąc więc prościej: standard.

Trzeba zadać sobie pytanie – czy taka jednostajność twórczości danego artysty mnie męczy? Ja mogę odpowiedzieć, że jeszcze nie. Nic nie daje mi takiego kopa, jak muzyka tego brodacza, którego wizerunkiem obkleiłem cały ten artykuł i nie tylko zresztą, nic nie potrafi mnie tak uspokoić, jak niektóre jego utwory. Black Label Society i postać jej lidera dała mi motywację między innymi do rozpoczęcia nauki gry na gitarze, w czym trwam do dnia dzisiejszego (od jakichś dwóch lat), kiedy więc dowiedziałem się o tym, że jedna z moich ulubionych kapel pojawi się w Polsce, w dodatku w niezbyt odległym Wrocławiu, werdykt był oczywisty. Dokładnie tydzień temu stawiłem się w Eterze, aby zaliczyć swoje sakramentalne spotkanie z moim idolem (nie przyszło mi jednak uścisnąć z nim ręki, było to częścią przywileju „Meet&Greet”, który kosztował 75 dolarów, za co podziękowałem) i wyszedłem z niego, pałając do Zakka na pewno nie mniejszym uczuciem niż jeszcze osiem dni temu. BLS z nową twarzą w zespole - Dario Loriną, czyli drugim gitarzystą, który zastąpił w tej roli Nicka Catanese, dało świetny koncert, pełen energii i mimo początkowych problemów z nagłośnieniem oraz moim drobnym niezadowoleniem z faktu, że Zakk najpierw mało z nami (fanami) rozmawiał, a potem zagrał trwającą dobre 8 minut solówkę, która znużyła chyba nawet największych fanatyków jego gitarowych pisków, bawiłem się wyśmienicie. Miło będę też wspominał rodzinny klimat „Polish Chapter”, czyli polskiego zgromadzenia fanów muzyki Black Label, którzy ochoczo witali mnie na widok koszulki BLS w dniu koncertu.

It's about violence and booze. That's all it is. There is no plan

Podsumowując więc cały ten przydługawy artykuł: czy uważam Zakka Wylde za fantastycznego muzyka? Jasna sprawa. Czy uważam, że ostatnio się nie rozwija i jego styl staje się monotonny? Niestety tak. Nie zmienia to faktu, że wciąż zalicza się do ścisłej czołówki gitarzystów na świecie i jego występy potrafią popchnąć do wskoczenia w pogo nawet największych sceptyków. Gwarantuję.

Pilar
2 lipca 2014 - 15:53