Serio wróć: Jazz Jackrabbit - Pilar - 26 sierpnia 2014

Serio wróć: Jazz Jackrabbit

joyreactor.cc - nie, Jazz nie był uzależniony od LSD

Nie rozkleić się, kiedy przystępuję do pisania czegokolwiek spod tej serii, to naprawdę trudne zadanie, zwłaszcza, że zahacza ona o temat mojego pięknego dzieciństwa. Było ono pełne faszerowania ołowiem pokracznych stworów, nutki rywalizacji, ale i współpracy z rodzeństwem czy strachu przed samotnym graniem w wyjątkowo mroczne tytuły. Atmosfera tego, który będę dzisiaj omawiał jest jednak zgoła inna, nie ma tu miejsca na trzęsienie portkami czy chowanie się pod kocem. Będzie bowiem mowa o serii Jazz Jackrabbit, w którą na przełomie tysiącleci zagrywali się szczególnie ci młodsi adepci komputerowej zabawy.

Wyobraźcie sobie, że Epic Games, kojarzone obecnie z gatunkiem pełnokrwistych shooterów, pełnych mięsa tak tego wychodzącego z ust bohaterów, jak i z trzewi ich wrogów, kiedy rozpruje się ich za pomocą piły mechanicznej, niegdyś parało się tworzeniem sympatycznych platformówek, w których główną rolę odgrywał zając. Nie był on jednak jednym z tych typowych, słodkich zwierzątek, kicających sobie po trawce i chowających się w norach, wręcz przeciwnie – groźnie przewiązywał on swoje czoło czerwoną bandaną, a w rękach częściej od marchewek trzymał karabin. Taki był z niego przyjemniaczek.

Na łowy wypuszczono go po raz pierwszy w roku 1994, kiedy to Epic MegaGames (bo tak bowiem niegdyś nazywało się to studio) zdecydowało się na debiut swojej drugiej gry w historii (dwa lata po Jill of the Jungle) na komputerach osobistych. Twórcy rzucali swojego zająca – Jazza Jackrabbita – w sam środek świata opartego na jednej z bajek Ezopa – „Żółwiu i zającu”, gdzie wrogie stosunki między dwoma grupami zwierząt trwają niezmiennie od lat. Mózg żółwiej ofensywy, nazwany Devan Shell, rozpoczyna podbijanie kolejnych planet, aż w końcu natrafia na harmonijną i spokojną ojczyznę zajęcy – Carrotus. Pokojowi tubylcy zaskakująco dobrze bronią się przed agresją najeźdźcy, ten decyduje się więc w przypływie desperacji porwać księżniczkę Evę Earlong. Shell nie wiedział jednak, że będzie to najgorsza decyzja w jego życiu, bowiem ściągnie ona na niego uwagę bohatera mieszkańców CarrotusJazza Jackrabbita, który nie zatrzyma się, dopóki nie odstawi zguby na swoje miejsce.

Jeżeli ktoś z dezorientacją drapie się po głowie, szukając między wierszami powyższego streszczenia jakichś psychologicznych łamigłówek, skomplikowanych profili głównych bohaterów czy potencjalnych twistów fabularnych – takowe raczej w Jazz Jackrabbit nie istniały. Odbiorcy tego tytułu byli dosyć jasno zdefiniowani – celem było trafienie do osób, które niekoniecznie mają już wszystkie stałe zęby. Nie znaczy to jednak, że ktoś, kto połamał już wiele kontrolerów na grze w bardziej dojrzałe tytuły, nie ma w Jazz Jackrabbit czego szukać. Poziom skomplikowania rozgrywki można było dostosowywać do własnych potrzeb i gwarantuję Wam, że niecenzuralne słowa padałyby z Waszych ust nad wymiar często, gdybyście zdecydowali się na którąś z opcji występujących po „medium”.

No to może w końcu wytłumaczę, na czym polegała sama rozgrywka? Nie różniła się ona znacząco od tego, co obecnie uznawane jest za standard gier tego typu: głównym zadaniem było parcie w prawą stronę, zwracając uwagę na to, że poziom budowany jest na różnych wysokościach, przez co czasem trzeba będzie gdzieś wskoczyć czy pofrunąć, czasem kawałek zawrócić, w czymś zanurkować. Po drodze naszą uwagę zajmują, rzecz jasna, wszechobecne zwierzęta, których jedynym zajęciem wydaje się być uprzykrzanie nam życia, warto też na chwilę zwolnić (nasz zając szybko się rozpędza i zatraca w szaleńczym biegu) i zająć się poszukiwaniem przeróżnych skarbów, poukrywanych po mapie.

W pamięci niewątpliwie zapadała bardzo charakterystyczna, elektroniczna muzyka, szalone tempo rozgrywki, sympatyczna oprawa wizualna, pojedynki z bossami, które kończyły każdy z epizodów (a jest ich sześć) i tego samego oczekiwano od części drugiej, wydanej w roku 1998 na komputerach osobistych. Wszyscy, którzy wypatrywali powrotu dzielnego zająca, z pewnością poczuli się usatysfakcjonowani, ponieważ nie dość, że pojawiał się on w odświeżonej oprawie graficznej, to w dodatku na ekrany PC zabierał ze sobą swojego brata Spaza, siostrę Lori i wybrankę serca, uratowaną w poprzedniej części Evę Earlong. Zadaniem wesołej kompanii było w tym wypadku ponowne namierzenie nemezis głównego bohatera – Devana Shella, który skradł obrączki zajęczej pary. Dodatkowo, „dwójka” wprowadzała rozgrywkę dla wielu graczy, w której można było wspólnie bawić się w trybie współpracy, deathmatchu, wyścigu, zdobywania flagi czy poszukiwania skarbów. Jazz Jackrabbit 2 został przyjęty całkiem pozytywnie, recenzenci słali pod jego adresem pochwały za robiącą wrażenie oprawę audiowizualną, ale jednocześnie kręcili nosem na wtórność i powtarzalność mechanizmów z „jedynki”.

Niestety, gra nie okazała się wielkim sukcesem ekonomicznym, co prawdopodobnie wpłynęło na niemożliwość znalezienia wydawcy części trzeciej, nad którą dłubali twórcy z Epic Games. Nikt jednak nie zainteresował się udzieleniem im wsparcia finansowego, projekt porzucono więc w roku 2000. Od tamtego czasu jeden z najbardziej rozpoznawalnych zwierzęcych bohaterów gier wideo wystąpił jedynie w części z 2002 roku, która została przeznaczona wyłącznie na Game Boy Advance. Postrzegana jest ona jednak jako kontrowersyjna, bo zawierała wiele rozwiązań, niekoniecznie podobających się ortodoksyjnym fanom serii (zmieniono między innymi w dużej mierze wizerunek samego Jazza Jackrabbita).

Od tamtego czasu słuch o wojowniczym zającu zaginął, ale ciężko się temu dziwić, bo platformówki przestały być wiodącym typem gier wideo, ustępując znacznie bardziej efektownym gatunkom. Żal jednak ściska człowieka, niesionego sentymentalnymi podróżami w głąb swojej pamięci, że tak szybko udało się wymazać bohatera dziecinstw setek tysięcy ludzi z powszechnej świadomości. Miodem na moją duszę byłby jakiś gościnny występ Jazza Jackrabbita, nie mówiąc już o wydaniu zupełnie nowej (na przykład przeznaczonej na platformy przenośne) odsłony. Jak to możliwe, że Rayman trzyma się tak dobrze, a mój ulubiony zając nie?! A Wy? Pamiętacie go jeszcze?

Pilar
26 sierpnia 2014 - 14:39