Wycieczka do ogrodu Cornella – Soundgarden - Pilar - 27 sierpnia 2014

Wycieczka do ogrodu Cornella – Soundgarden

Choć termin „grunge” bardzo się z czasem rozjechał, ewoluował w wielu kierunkach, których pewnie nikt by się nie spodziewał, to o Soundgarden należy mówić jako o jednym z tych zespołów, które podłożyły fundament pod ten powstający w stanie Waszyngton gatunek rocka alternatywnego. Wielka Czwórka z Seattle jest dla mnie grupą, do której podchodzę niezwykle sentymentalnie i chyba nigdy jakakolwiek muzyka łączona wspólną ideą nie przekonywała mnie aż tak bezwzględnie. Musicie więc wiedzieć, że najbliższe kilka godzin skrobania tegoż artykułu o Soundgarden będzie dla mnie wielką przyjemnością i mam nadzieję, że taką samą sprawi Wam jego czytanie.

Lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku nie napełniały optymizmem mieszkańców położonego na północnym-zachodzie Stanów Zjednoczonych miasta Seattle. Rejon, w którym umiejscowione było ich miejsce zamieszkania, wydawał się być eksklawą, tworem zupełnie niezintegrowanym z resztą, szczególnie pod względem muzycznym. Amerykańskie media były skupione na dokonaniach formacji z Nowego Jorku czy Los Angeles, zupełnie ignorując to, co działo się na północy kraju. Tam, tworzył się wtedy nowy nurt wściekłych ludzi, domagających się poprawy coraz bardziej opłakanej ekonomicznej sytuacji stanu Waszyngton. Młodzi obywatele odnajdywali ukojenie swoich problemów w takiej muzyce jak punk-rock czy heavy-metal, nie była ona w stanie dokładnie przekazać wszystkich emocji, jakie nimi targały. Musieli więc wziąć sprawy w swoje ręce.

"When Soundgarden formed, we were post-punk - pretty quirky"

Zaczęto tworzyć muzykę mocno naznaczoną mroczną atmosferą utworów Black Sabbath, bardziej jednak dynamiczną, przepełnioną mocno „zniekształconymi” gitarami, ze znacznie większą rolą liryki i – moim zdaniem – wyraźniej podkreślonym wokalem. Jednym z pierwszych formalnych efektów, jakie rodziły się z tej małej rewolucji, było utworzenie takich zespołów jak Green River, Melvins, Skinyard i w końcu Soundgarden. Każdy z nich pierwsze kroki stawiał mniej więcej w roku 1984, wtedy to właśnie w szkole Park Forest w Illinois poznali się Hiro Yamamoto i Kim Thayil. Problemy finansowe zmusiły ich jednak do zrewidowania swoich edukacyjnych planów, ich kroki wkrótce zostały pokierowane do Seattle, gdzie dorabiali sobie, ucząc się i dodatkowo grając. Z czasem natknęli się na nieznanego nikomu perkusistę, dotychczas grającego jedynie w garażach – Chrisa Cornella. Wszystkie muzyczne przedsięwzięcia każdego z panów szybko się rozpadały, postanowili więc oni zdecydować się na współpracę, którą zawiązali w roku 1984 pod szyldem „Soundgarden”, co pochodziło od wiatrowo-dźwiękowej instalacji artystycznej w Seattle („A Sound Garden”).

W roku 1985 trio doszło do wniosku, że Cornell posiada potencjał, aby na stałe zagrzać w ich zespole posadę wokalisty (i rytmicznego gitarzysty), dlatego też skupiono się na poszukiwaniach perkusisty. Rok „bębnowym” był Scott Sundquist, ten jednak zdecydował się na rozstanie z zespołem z powodów rodzinnych, a na jego miejscu pojawił się Matt Cameron, późniejsza legenda grunge’u. Przez kilkanaście miesięcy działalności czwórka muzyków zdążyła nagrać kilka numerów, ale być może ich losy nie potoczyłyby się w tak pozytywny sposób, gdyby nie występ w klubie, w którym zobaczył ich DJ Jonathan Poneman. Powiedział on, że właśnie był świadkiem popisu zespołu, który wydaje się być wszystkim tym, co reprezentuje muzyka rockowa. Zadeklarował on, że zrobi wiele, aby pomóc im w zrobieniu kariery, w końcu założył on pełnoprawnią wytwórnię z kolegą Yamamoto i Thayila – Bruce’m Pavittem, dokładając do biznesu 20 tysięcy własnych zielonych.

Soundgarden po podpisaniu kontraktu z „Sub Pop” wydało w roku 1987 pierwszy singiel – „Hunted Down”. Studio wraz z zespołem zdecydowało się iść za ciosem, dlatego już w październiku pojawiła się pierwsza EPka – „Screaming Life” z 6 ciężkimi, „brudnymi” utworami, które rzadko zwalniały swoje tempo. Niecały rok później w świat poszedł drugi mini-album, nazwany „Fopp”. Połączenie ich dwóch pojawiło się w roku 1990 jako „Screaming Life/Fopp”. Przyjęcie pierwszej poważnej twórczości Soundgarden było pozytywne, o ich sygnaturę zaczęły się ubiegać coraz większe wytwórnie, aż w końcu pod szyldem SST Records wydano ich debiutancką płytę – „Ultramega OK”. Cornell uznał, że błędem było pójście za sugestią SST, aby do produkcji ich albumu wybrano Drew Canulette, który „nie przywykł do dźwięku, jaki chcieliśmy uzyskać i nie wiedział, co dzieje się w Seattle”. Mógł być to jeden z najlepszych krążków, jaki wydali, powstał jednak „tylko” dobry, z takimi hitami jak „Flower”, „Beyond The Wheel” czy „All Your Lies”.

"I got in touch with the creative process between the age of 14 and 16, mainly because I was alone so much"

Po trasie koncertowej promującej „Ultramega OK”, zespół podpisał kontrakt z nową wytwórnią – A&M, co było jednym z powodów, przez który odszedł basista Hiro Yamamoto. Zarzucał on Cornellowi i spółce popularne „sprzedanie się”, odejście od pierwotnych założeń, podobnego zdania była też spora część fanów. Soundgarden jechało jednak po autostradzie do sukcesu i ludzie, oskarżający ich o nie działanie zgodnie z punkowymi ideałami (których nomen omen formacja się nigdy nie trzymała), nie mogli ich zatrzymać. Pożegnanie się z Hiro raczej wyszło wszystkim na zdrowie, on sam mógł skupić się na studiach chemicznych, zaś członkowie kapeli odetchnęli z ulgą na wieść o pozbyciu się malkontenta. Substytutem miał być Jason Everman, współpracujący wcześniej z Nirvaną, zwinął on jednak żagle po roku, a na stałe zacumował Ben Shepherd.

Zmiana bandery nie wpłynęła w żaden negatywny sposób na tożsamość zespołu, nikomu nie udało się ugrzecznić Soundgarden i kontrowersyjny album numer dwa – „Louder Than Love” – jest na to doskonałym dowodem. Wystarczy spojrzeć na jedną z moich ulubionych piosenek, opublikowanych na tym krążku – „Big Dumb Sex” z refrenem „Hey I know what to do, I'm gonna fuck, fuck, fuck, fuck you” i szybko dojdzie się do wniosku, że na pewno nie była ona łatwa do wypchnięcia poza studio. Największy numer to dla mnie bezwzględnie „Loud Love”, który świetnie pokazywał szokującą skalę głosu Chrisa Cornella. I pomyśleć, że ten gość mógł zostać perkusistą...

W kluczowym dla grunge’u z Seattle momencie, Soundgarden zdecydował się na wypuszczenie w świat jednego ze swoich najważniejszych albumów – „Badmotorfinger”, który wypłynął pod koniec 1991 roku. Stało się to niemal równolegle z premierami „Ten” Pearl Jamu i „Nevermind” Nirvany, co otworzyło tym zespołom drzwi do „mainstreamu” i powszechnej świadomości słuchaczy. Trzeci krążek był sukcesem tak komercyjnym (39 miejsce listy Billboard 200 album chart, miejsce między setką najlepiej sprzedających się albumów roku 1992), jak i muzycznym – młodzież z całego świata coraz częściej nuciła „Rusty Cage” (którego cover nagrał, uwaga uwaga, Johnny Cash) czy „Outshined”. Soundgarden już coraz rzadziej było zapraszane na festiwale w roli „rozgrzewających tłum”, od czasu Badmotorfinger awansowali bowiem do roli dania głównego. W czasach, kiedy w szczycie formy była niemalże cała czołówka sceny rockowej, było to wielkie osiągnięcie.

It's great when you play to an audience that knows the words to all your songs, and sings them back to you

Po odbyciu pełnej sukcesów trasy koncertowej, promującej ich trzecią płytę, zespół zajął się pracą nad czwartą, nie wiedząc jeszcze, że będzie ona najważniejsza w ich całym dorobku. Kluczem do osiągnięcia muzycznych szczytów było tutaj dopuszczenie do odegrania większej roli przez każdego z artystów, dając im znacznie więcej wolności niż poprzednio. Zaowocowało to powstaniem „Superunknown”, która to w tym roku świętuje swoje dwudziestolecie. Ciężko tak naprawdę wyróżnić na niej hity, bowiem – jak to bywa w przypadku legendarnych albumów – ona cała się z nich składała. Osobiście uważam, że niemal każda z pozycji jest małym dziełem sztuki, ale do faworytów zaliczę na pewno „Fell On Black Days”, „Mailman”, „Spoonman”, „The Day I Tried To Live”, „Like Suicide” i „4th of July”. Sympatią dażę również zdecydowanie najbardziej rozpoznawalny utwór z całej dyskografii Soundgarden – „Black Hole Sun”, będący chyba jednocześnie najmniej „przygniecionym” distortion numerem z „Superunknown”. Można wręcz na podstawie jego przesłuchania odnieść wrażenie, że będzie się obcowało z lekkim, popowym zespołem, ale formacja Cornella z pewnością do takich nie należy.

Czwarta płyta przyniosła grunge’owym muzykom ogromną sławę, cementując „Wielką Czwórkę z Seattle” na dłuższy czas na szczytach list przebojów. Wystarczy powiedzieć, że Rolling Stone zakwalifikował go na pozycji 38 z 100 w plebiscycie najlepszych płyt lat dziewięćdziesiątych; w moim prywatnym rankingu stoi on jednak znacznie wyżej. Do tej pory sprzedało się jego 3,794,000 kopii w samych Stanach Zjednoczonych, co robi duże wrażenie. Niestety, jak dobrze wiemy, nic pięknego nie trwa w życiu wiecznie, bo już niedługo rozpoczęły się na nowo wewnętrzne konflikty, w których głównie rozchodziło się o ciężkie brzmienie kapeli, od którego odejść chciał Cornell. Krążek numer pięć był więc małym eksperymentem, całkiem jednak udanym i odświeżającym doświadczeniem po depresyjnym „Superunknown”. „Down On The Upside” nie decydował się na zrezygnowanie z charakterystycznego, szorstkiego wokalu Chrisa, ale wprowadzał więcej łagodniejszych, muzycznych kompozycji, przez co był znacznie łatwiejszy w przyswojeniu przez ludzi niekoniecznie doświadczonych w słuchaniu utworów rockowo-metalowych.

Lata 96-97 były ostatnimi w ubiegłowiecznej historii Soundgarden – zespół wyruszył w trasę koncertową z Metallicą i podczas niej zatargi między członkami zespołu tylko eskalowały, aż w końcu bańka niezgody pękła 9 lutego 1997 podczas „gigu” w Honolulu, gdzie miało ponoć dojść do rękoczynów pośród Thayilem i Shepherdem. Kilka tygodni później ogłoszono rozpad formacji z powodu wewnętrznych nieporozumień, Cameron skomentował zaś, że „zostali oni pożarci przez showbiznes”. Historia „Ogrodu Dźwięku” była bliska zamknięcia bez szczęśliwego akcentu, bowiem rozłąka między Cornellem, Thayilem, Shepherdem i Cameronem trwała jedenaście lat. Wiele jest w stanie się zmienić przez taki czas, stała pozostała ich miłość do muzyki, co pozwoliło im na ponowne zejście się w 2010 roku.

"There wasn't a key moment when I knew I wanted to quit"

Do tego momentu Cornell rozkręcał swoją działalność solową oraz współpracę z Audioslave – supergrupą złożoną z byłych członków Rage Against the Machine: Toma Morello, Time Commerforda i Brada Wilka (kawał fantastycznego materiału nagrali razem ci panowie). Thayil angażował się w wiele krótkotrwałych projektów, takich jak nagrywanie dla projektów Dark Load, Pigeonhead czy wsparcie Dave’a Grohla na jego solowej płycie „Probot”. Shepherd współpracował z Markiem Laneganem pojawiającym się tu i ówdzie w moich artykułach, niczym Artur Barciś w filmach Kieślowskiego, ale także zdarzało mu się pograć z Mattem Cameronem (który został członkiem Pearl Jamu) w ramach działalności ich wspólnego zespołu - Wellwater Conspiracy.

Dokładnie wraz z rozpoczęciem roku 2010, za pośrednictwem serwisu Twitter obwieszczono, że po zbyt długiej separacji zespół wraca do wspólnej gry i nagrywania. Bilety na pierwszy koncert po reaktywacji rozeszły się w zaledwie piętnaście minut i zapewne każdy, kto pojawił się tego dnia w klubie Showbox w Seattle był bardziej niż zadowolony. Legendy powracały bowiem w całej krasie, co potwierdzono dodatkowo kompilacją największych hitów ukrytych pod nazwą „Telephantasm”. Rok po ponownym rozkwicie „Ogrodu Dźwięku” potwierdzono pracę nad nowym albumem, którego premiera odbyła się 13 listopada 2012 roku. Tytuł utworu numer jeden, umieszczonego na „King Animal” wyraża w doskonały sposób tak odczucia fanów, jak i samego Soundgarden, na temat długo wyczekiwanego powrotu formacji. Jak on brzmi? „Been Away Too Long”.

I tak oto z zapowiadaną wielką przyjemnością kończę przedstawianie dla Was historii prawdopodobnie najważniejszego elementu dla losów jednego z najwspanialszych gatunków, jaki wykrystalizował się w muzyce po latach osiemdziesiątych, a którym jest dla mnie grunge. Soundgarden wydaje mi się być obecnie zespołem nie tak bardzo cenionym, jak pozostali giganci z Wielkiej Czwórki, a zasługuje on na uwagę na pewno nie w mniejszym stopniu. Jakie są Wasze odczucia wobec zespołu Chrisa Cornella? Może byliście świadkami ich niedawnego koncertu na Life Festival w Oświęcimiu?

Pilar
27 sierpnia 2014 - 10:36