Tak powinna wyglądać seria 'Niezniszczalni' - promilus - 1 września 2014

Tak powinna wyglądać seria "Niezniszczalni"

Gdy Sylvester Stallone po dobrze przyjętych ostatnich częściach serii „Rambo” i „Rocky” uznał, że jest potencjał na odświeżenie całego gatunku, wielu wyczekiwało nostalgicznego powrotu do ery VHS. Za nami już trzy filmy z serii „Niezniszczalnych”, w których udział wzięła już większość bohaterów kina akcji tamtych lat. Wyszło, tak jak wyjść powinno, tylko w dwójce. Trzecia część to właściwie typowy współczesny film akcji. Stallone zapomniał dla kogo chce robić filmy?

Stallone to chyba rekordzista w liczbie otrzymanych Złotych Malin dla najgorszego aktora. Jest także reżyserem i scenarzystą. Można się naigrywać z jego pozbawionej mimiki twarzy, ale nikt mu nie odbierze zasług dla kina akcji. Swoistą wisienką na torcie jest projekt „Niezniszczalni”. Pierwszy film z serii wchodził do kina, gdy Schwarzenegger bardziej myślał o polityce, a nie nowym Terminatorze, Dolph Lundgren i Jean-Claude Van Damme, którzy stworzyli pamiętny duet w „Uniwersalnym żołnierzu” od dekady grali w filmach, o których słyszeli tylko najbardziej zagorzali fani aktorów, Chuck Norris był praktycznie na emeryturze, Mela Gibsona wyklęli hollywoodzcy oficjele za jego antysemickie teksty, Wesley Snipes wybierał się do więzienia. Poza Sylwkiem to właściwie tylko Bruce Willis grał nadal w pierwszej lidze. I Statham, ale o nim później. Stallone pozwolił im przypomnieć sobie, jak to jest grać w kasowym hicie, filmie, o którym mówią miliony ludzi na całym świecie. Zabrał ich z wygodnych foteli bujanych na zabawę o jakiej mogli już powoli zacząć zapominać. Znowu znalazło zastosowanie powiedzenie „Wesołe jest życie staruszka”.

Już od pierwszej części Sylvester Stallone poszedł szeroko. W jego filmie zagrała plejada dawnych gwiazd. Pewnie mógł sobie na to pozwolić, bo dawni idole grali już za zdecydowanie mniejsze stawki niż taki DiCaprio czy Pitt.  Jednak od początku nie wszystko było takim jakim być powinno. Najważniejszą rolę obok Sylwka w całej serii gra Jason Statham. Bardzo lubię tego aktora już od jego brawurowego debiutu w „Porachunkach” Guya Ritchiego. Problem w tym, że to film z 1998 roku, czyli ery schyłkowej dla tuzów kina akcji. W „Niezniszczalnych” Statham kreowany jest na starego wygę, który ma niemal równie wielkie doświadczenie jak Stallone. Gdyby Sylwek pomyślał perspektywicznie to umieściłby go dopiero w trzeciej części jako jednego z przedstawicieli młodszego pokolenia. Rozumiem, że film to nie książka i jest wypadkową ambicji setek ludzi. Nie bez powodu niezniszczalnym nie został Steven Seagal. Jednak mógł awansować do większej roli właściwie kogokolwiek ze starej gwardii. W jedynce raziły też zaledwie gościnne występy Willisa i Schwarzeneggera. To wybaczam. Jak pisałem – to już nie zależało od Sylwka. Scenariusz produkcji wręcz przeciwnie. Gdyby porównać tylko fabuły trylogii to ta byłaby najsłabsza. Zabrakło bardziej wyrazistego bad guya. Cały scenariusz to właściwie wyjazd na misję i sama misja. Stallone nie przyłożył się do tego, czego po tej serii oczekiwałem, a co w największej mierze dostałem od dwójki. Mowa o nawiązaniach do starszych produkcji i dialogach obfitujących  w one-linery, które poza samymi strzelaninami i bijatykami stanowią kwintesencje gatunku. Najwięcej tego, czego oczekiwałem, dostałem o dziwo w spokojnej scenie w kościele, gdzie spotykają się Stallone, Willis i Schwarzenegger. O tym ostatnim Sylwek mówi, że chce zostać prezydentem (Arnold był gubernatorem). Tak proste, a tak piękne. Na więcej przyszło czekać do drugiej części – zdecydowanie najlepszej, bo skierowanej do konkretnych ludzi, a nie do wszystkich jak głównie trójka.

W dwójce Stallone odpuścił scenariusz, a jedynie zagrał główną rolę i być może właśnie to było zbawienne. Oglądając film, widać, że ktoś zrobił research na temat kina akcji i postanowił to wykorzystać. Gdy gościnnie pojawia się Chuck Norris to oczywiście samodzielnie wybija całe wojsko, a na koniec opowiada historyjkę w stylu dowcipów… o Chucku Norrisie. Gdy na ekran wchodzi Schwarzenegger (w końcu na dłużej) to wielokrotnie powtarza, że „jeszcze tu wróci”. Gdy pojawia się Lundgren to popisuje się swoją znajomością chemii (aktor ma wykształcenie w tym kierunku). Do tego mamy genialną scenę akcji na lotnisku, w której udział bierze większość głównej obsady, co jeden z nich komentuje słowami, że „tylko Rambo tu brakuje”. Nie zapomniano także o tym, czego nie było w jedynce: bad guya, którego się zapamięta. JCVD to nadal najlepszy czarny charakter serii. Robi to, co stało się jego znakiem rozpoznawczym – kopie z półobrotu. Było pięknie. Tylko kontynuować serię w tym duchu i odkurzać kolejne gwiazdy. Tak się niestety nie stało.

Jeszcze przed obejrzeniem trójki, zobaczyłem wywiad z Sylwkiem, Snipesem i Stathamem. Stallone opowiadał w nim, że w takim filmie każdy z aktorów musi mieć „swoje momenty”, bo widzowie tego oczekują. Dokładnie tak! Poza tym nabijał się ze Snipesa, że nie ogarnia współczesnego świata, bo siedział w więzieniu. Myślę: „zapowiada się tak dobra część jak dwójka!”.

Film otwiera misja odbicia uwięzionego Snipesa. Sam aktor wyszedł niedawno z więzienia. Myślę: „jest dobrze!”. Niestety, czym dalej w las… Poronionym pomysłem było zorganizowanie nowej, odmłodzonej ekipy „Niezniszczalnych”. To miałoby sens, gdyby zlepić ekipę z takich ludzi jak Statham, który, jak pisałem, nie pasuje, do tego klubu emeryta. Dorzucić jeszcze Vina Diesela, Dwayne’a Johnsona i poprowadzić fabułę tak, by stare pryki skopały im dupę. Jednak to, co zrobił Stallone to pozbierał jakieś bezpłciowe dzieciaki i pojechał z nimi na wojnę.

Poza Snipesem, wśród gwiazd pojawiły się jeszcze inne nowe twarze: Antonio Banderas i Mel Gibson. Gdyby film został zrobiony w duchu dwójki to znalazłaby się scena, w której Banderas strzela z broni ukrytej w futerale na gitarę, a Gibson np. pracuje w firmie walczącej z antysemityzmem. Tymczasem Banderas pełni w tej części funkcję komediową, która opiera się na jego gadatliwości. Bardzo dobrze wypadł Mel Gibson, ale zabrakło nawiązań do jego przeszłości. Czy tak trudno było dopisać jedną kwestię: „Freeeeedoooom!!!”? Willisa, z którym Stallone się tym razem nie dogadał, zastąpił Harrison Ford. U niego można się doszukać nawiązania do „Gwiezdnych wojen”, ale to nie jest film z tej bajki, jaką są „Niezniszczalni”. W dwójce była klasyczna akcja na lotnisku. Trójkę zamykają wręcz wojenne działania w stylu Michaela Baya. Wybuchy, szybki montaż, kamera latająca jak popaprana. Twórcy uśmiechają się do młodszego widza, ale po co? Dla nich jest „zwykłe” współczesne kino akcji. „Niezniszczalni” to miała być seria pokazująca coś innego, przypominająca stare czasy, coś jak „Grindhouse” Tarantino i Rodrigueza.

Stallone już przebąkuje o planach zrealizowania czwartej części. Już opowiada, kogo chciałby w niej zobaczyć. Projekt, który wydawał się być zrodzony z pasji, okazał się kurą znoszącą złote jaja. Teraz może być bardziej problematycznie ze względu na wyciek do sieci trzeciej części filmu jeszcze przed kinową premierą. Mam nadzieję, że jeśli dostaną kasę na czwórkę to wrócą do stylu jaki prezentowała dwójka, bo tak właśnie powinna wyglądać ta seria.

promilus
1 września 2014 - 22:03