Bo ja lubię filmowe crossovery - promilus - 10 września 2014

Bo ja lubię filmowe crossovery

Wyobraźcie sobie, że oglądacie kolejny thriller, jakieś anonimowe dzieło, które jeszcze nie powstało. Pani detektyw rozwiązuje zagadkę serii tajemniczych morderstw (jak oryginalnie!). W jednej ze scen udaje się po poradę do starego wygi, który niejedno śledztwo przeprowadził i niejednego łotra wsadził za kraty. Tym gościem jest grany przez Morgana Freemana William Somerset – ten sam, którego widzieliśmy w „Siedem” z Bradem Pittem. Od razu film zyskuje. Uwielbiam takie zabiegi. Szkoda, że jest ich tak niewiele.

Zdecydowana większość crossoverów (czyli takiego łączenia filmów i bohaterów jak w powyższym przykładzie) dotyczy adaptacji komiksów, horrorów i komedii. To gatunki filmowe, które z reguły przynoszą największy dochód wytwórniom. Sama Wikipedia, definiując crossover, odnosi się do tego, że zabieg ten stosowany jest w celu przyciągnięcia widzów, a więc wyciągnięcia od ludzi jeszcze więcej kasy. Mi to nie przeszkadza. Nowego Supermana z Batmanem obejrzę właściwie tylko dlatego, by zobaczyć jak sobie poradzą z połączeniem dwóch różnych światów (wiem, wiem, w komiksach nie takie rzeczy się działy). W ostatnich latach crossoverami najobficiej żywił się Marvel. Najpierw robił filmy o poszczególnych superbohaterach, by na koniec ich wszystkich zmiksować w „Avengers”. Ponadto w poszczególnych produkcjach o jednym z superbohaterów często na chwilę pojawiał się superbohater, o którym film miał dopiero powstać. Ten zabieg przyniósł takie zyski, że obecnie pojawiają się kolejne części, które znowu zostaną zwieńczone w „Avengers 2”.

Twórcy filmowi robiąc powyższe crossovery spełniają oczekiwania fanów komiksów, którzy o nich wielokrotnie czytali.  W horrorach łączeni byli znani kosmici („Obcy kontra Predator”) czy mordercy („Freddy kontra Jason”). W filmach i serialach komediowych crossovery także nie należą do rzadkości. Chyba największym pasjonatem takiej zabawy jest Kevin Smith, który w swoich filmach powtarzał tych samych bohaterów. Raz grali pierwsze skrzypce, by w innym filmie pojawić się gościnnie. Tutaj można się spierać, czy to crossover, czy easter egg, gdy ktoś z innego filmu pojawia się tylko na chwilę. Z ewidentnym crossoverem mamy do czynienia w „Przyjaciołach. Siostra Phoebe jest kelnerką w serialu „Szaleję za tobą” z Helent Hunt w roli głównej, która zresztą także się tutaj pojawia, z tym że jednorazowo. Z polskiego podwórka zapadł mi w pamięć odcinek „13 posterunku”, w którym występują bohaterowie filmu „Sara”, co było o tyle zabawne, że część ekipy zagrała w jednej i drugiej produkcji.

Uwielbiam takie smaczki. Wymieniłem kilka przykładów, ale gdyby tak wziąć wszystkie filmy i seriale to może z jeden procent z nich zawierałby w sobie różnego rodzaju crossovery. Tak ich niewiele. Żałuję, że wytwórnie nie widzą w tym szansy na dodatkową kasiorkę. Kinomani byliby zadowoleni odkrywaniem takich ciekawostek (mistrzostwem ostatnich lat jest pewien występ w „Milionie sposobów, jak zginąć na zachodzie”). Często, jak to jest w przypadku komiksów, to są już crossovery zawarte w samym tytule – stanowią one wręcz podstawę fabuły filmu. Mi bardziej podobają się crossovery gościnne i zaskakujące. Gdybym był dyktatorem to byłoby to konieczne, by film dostał państwowe dofinansowanie. Powiecie, że głupie? Obecnie PISF przyznaje pieniądze za Karolaka w obsadzie. W tym kontekście mój pomysł ma jakiś sens.

Crossovery mogłyby być bardzo proste i niskokosztowe. Na początku podałem przykład, który mógłby nie zostać spełniony przy niskim budżecie - w końcu, co Freeman to Freeman. Jednak, co za problem do filmu zatrudnić aktora serialowego, który gra drugi plan? Skoro w filmie ma na chwilę pojawić się lekarz i nie będzie na ekranie na tyle długo, by powiedzieć o nim coś więcej, niż tylko to że był i wypisał receptę, to weźmy lekarza np. ze „Scrubs”i dajmy mu takie samo nazwisko. W ten sposób znający serial będą mieli komfort, że wiedzą o tym lekarzu coś więcej i mogą sobie dopowiedzieć, że tak wygląda dalsze życie jednego z bohaterów ich ulubionego serialu. Tu już nie potrzeba samozaparcia – wystarczy chcieć robić takie rzeczy, pójść odrobinę dalej niż w typowy casting.

Marzy mi się by powstał serial będący takim mega crossoverem. Niech w nim będzie powiedzmy dwójka nowych bohaterów, a cała reszta obsady głównej, drugiego planu, a nawet statyści niech zostaną zaczerpnięci z innych produkcji. W pięciu sezonach przewinie się 100 bohaterów innych filmów i seriali. Zabawa dla widzów gwarantowana. Serial poza typową fabułą zaoferuje coś w rodzaju wielkiej zgadywanki, nowoczesny quiz dla kino- i serialomaniaków. Da tonę satysfakcji fanom zakończonych już seriali. Ile to było ochów i achów, gdy niedawno u Jimmy’ego Kimmela pokazano pseudo nowy odcinek „Friends”. Co by się działo, gdyby faktycznie np. Chandler i Monika pojawili się w nowym serialu? Niech to będzie scena jak z dziećmi siedzą na placu zabaw i to wszystko. Proste, a genialne.

Nie jestem pewien, co o takim podkradaniu bohaterów mówi prawo autorskie. Nawet gdyby wielu twórców się nie zgodziło na branie ich postaci w leasing, to spokojnie każda wytwórnia mogłaby stworzyć taki mega crossover, korzystając z bohaterów, do których ma prawa. Ja się zrzekam honorarium za pomysł. Połowy honorarium. Dogadamy się...

promilus
10 września 2014 - 20:32