Slipknot - .5: The Gray Chapter. Recenzja trochę fabularyzowana. - fsm - 22 października 2014

Slipknot - .5: The Gray Chapter. Recenzja trochę fabularyzowana.

6 lat czekali fani Slipknota na nowy album zamaskowanych metalowców. .5: The Gray Chapter w końcu się ukazał i prezentuje się bardzo okazale, choć droga do jego wydania była trudna, zaś szczęśliwy finał wcale nie taki oczywisty. W maju 2010 roku Paul Gray, basista i jeden z założycieli zespołu, przedawkował środki przeciwbólowe i zmarł, zaś zimą 2013 roku grupa pożegnała się z perkusistą Joeyem Jordisonem (podobno tutaj również zawiniły pewne chemiczne substancje). Ból, gniew, rozczarowanie i smutek były ogromne, ale Corey Taylor i reszta ekipy byli w stanie zaprząc te uczucia w służbie kreacji i stworzyli coś, co dla wielu miłośników ciężkiego grania będzie jedną z lepszych płyt tego roku.

Chcąc napisać tekst nieco inny, niż zwykłe "dobrze zagrana, dobrze nagrana płyta", zapraszam na mhroczną jak serce Varga Vikernesa, tajemniczą, nastrojową i wyposażoną w kilka głupkowatych analogii historyjkę opisującą nowy album Slipknot.


Oto bezimienny bohater, facet z bagażem doświadczeń i prawdopodobnie ktoś nie do końca zdrowy psychicznie... Ale może to tylko poza? Powolnym krokiem przemierza słabo oświetlone ulice wielkiego miasta mamrocząc do siebie niezrozumiałe słowa. Nic nie zapowiada masakry, jaka już niedługo stanie się jego dziełem. Przypadkowy widz (gdyby to był film) stwierdziłby, że póki co tworzona jest atmosfera, choć pod powierzchnią coś buzuje i czeka na odpowiedni moment. Facet idzie. Coś narasta. Stopniowo. Niestrudzenie. Czy to już? Czy wybuchnie?

Nie. To tylko sztuczka. Mamroczący do siebie mężczyzna pomału idzie dalej. Niby nic się nie zmieniło, ale wystarczy jeden rzut oka, by zauważyć wykrzywiające się w straszliwym uśmiechu usta. Gdzieś w tle następuje eksplozja, jazgocząca kanonada basowych ciosów przetacza się po okolicy, a obserwowana przez tysiące niewidocznych oczu postać nagle się zrywa i zaczyna biec. To musiał być sygnał. Dźwiękowy jebs! prosto w splot. Gość nie zważa na przeszkody, ciężkimi buciorami rozgniata walające się po chodniku śmieci, uderzeniami pięści znaczy mijane mury. Nikt, ani nic go nie zatrzyma. Przed nim długa droga, przeszkód wiele, ale zrobione z ciekłego metalu paliwo napędza jego precyzyjnie skonstruowany organizm. I teraz już nie mamrocze. Teraz wrzeszczy - tak, by usłyszał go każdy.

I wiecie co? Wrzask musiał mieć jakieś magiczne właściwości, bo bezimienny psychol zdobył kolegów. Teraz szeroką, opuszczoną ulicą wielkiego miasta biegnie coraz więcej tajemniczych postaci. Straszliwy rytm ich kroków obiera ze skóry bezdomne psy, przepala żarówki i wywraca każdego przypadkowego przechodnia na lewą stronę (zupełnie jak ta mgła z Simpsonów). A teraz wyobraźcie sobie, że włącza się zwolnione tempo, a kamera skupia się na witrynie starego sklepu RTV, gdzieś niedaleko. Na ostatnim włączonym telewizorze majaczy jakaś postać. Powolne zbliżenie na ekran uspokaja rozedrgane nerwy tego smutnego świata. Czy to koniec? Czy te ludzkie mustangi z piekła rodem już przebiegły? Nic z tego. Bum! Ekran telewizora pęka, ze środka wyłazi kolejny kolega naszego bohatera i dołącza do mrocznego stada. Pędzą dalej. Jest w tej destrukcji jakaś dziwna melancholia. Niby raz na jakiś czas ktoś za ścianą mdleje od dźwiękowego wstrząsu, ale jednocześnie wszyscy odziani w czerń, gdziekolwiek są, podświadomie szukają miejsc do których mogą się udać i patrzeć w zadumie na ciemniejący horyzont. Ot tak, bo tak czują. A ten dziki, nieokrzesany tabun niezidentyfikowanych oszołomów pod przywództwem naszego wrzeszczącego bohatera nadal biegnie.

Na potrzeby tekstu załóżmy, że psychole wyglądają jakoś tak.

W każdym momencie potencjalnego uspokojenia, gdy wydaje się, że okolica jest już bezpieczna, to wszystko okazuje się być tylko kolejnym, krótkim przystankiem na drodze do występu lokalnego odpowiednika diabła tasmańskiego. Niby przyjaźnie wygląda, ale gdy tylko zostanie zwolniona blokada, rozpętuje się piekło pełne fruwających kończyn, przerażonych twarzy wciąganych z powrotem do wiru i eksplodujących w zwolnionym tempie bardzo drogich głośników. Dlaczego akurat tak? A dlaczego nie? W oku kamery (gdyby to był film, bo nadal nie jest) taki rozgardiasz zawsze niesłychanie malowniczo wygląda i zawsze znajdzie swoją publiczność. A co z naszym bohaterem i jego ziomkami?

Nadal wrzeszczy, nadal biegnie, a oni razem z nim. Ale czasem się zatrzyma, by podziwiać dzieło zniszczenia, by napawać się widokiem rozdeptanej, zmasakrowanej ulicy - ten diabelski taniec opisany powyżej to efekt fali uderzeniowej. Coś jak w filmie Shaolin Soccer, gdy kopnięta w wielką mocą piłka zrywała murawę. Bezimienny gość biegnie, świat drży w posadach, sery pleśnieją, krowy wariują, a krąg hipnotycznego, karabinowego rytmu wydawanego przez ciężkie buciory stopniowo się rozszerza i szaleństwo zaznacza swoją obecność w różnych nowych miejscach. W takim razie czy ten mroczny maratończyk ma jakiś cel? Bez wątpienia coś go boli, do wydziera się wniebogłosy. Może to taka forma terapii? A może jest po prostu niespełna rozumu? Bo przecież ten wybuch gwałtowności nie może trwać wiecznie i musi mieć jakiś sens, prawda? Ta ludzka szarańcza w końcu sobie pójdzie, echo dźwięków wydawanych przez powoli płynącą rzekę hutniczej surówki przeminie, a świadkowie tych wydarzeń (jeśli nie zostali dotąd wdeptani w ziemię) będą w oszołomieniu analizować to, co właśnie zaszło i dotykać siniaków robiąc "csssss aaaaaa".


A teraz akapit dla tych, którzy nie lubią bełkotu. The Gray Chapter to naprawdę dobra płyta - pisze to człowiek, który za apogeum dokonań zespołu uważa Vol. 3, bardzo lubi Stone Sour, ale rozumie narzekania fanów na All Hope Is Gone, bo miejscami za bardzo przypominało drugi zespół Taylora. Nowy Slipknot rzeczywiście jest obiecaną wypadkową Iowa i The Subliminal Verses. Bezlitosnego ataku i darcia się jest naprawdę dużo, a dwie prawdziwe ballady (Killpop - młodszy brat Vermillionów, oraz Goodbye) szybko wrzucają piąty bieg i zamieniają się w małe szatany. Szczególnie cieszy ta druga, bo w niemal niezauważalny sposób przeradza się w mocarny Nomadic. Koledzy w bardzo ładny sposób pożegnali się ze zmarłym Paulem Grayem (XIX i Skeptic są adresowane do niego właśnie), pozostając przy tym w 100% autentycznymi. Single dobrze sprzedają obraz tej płyty, nowy perkusista stara się jak może, by dorównać Jordisonowi (i generalnie wychodzi mu to lepiej, niż na The Negative One), Root i Thomson zarzynają swoje gitary, w tle dobrze sprawdzają się elektroniczno-DJskie wstawki, warstw do wyławiania smaczków jest naprawdę sporo... Mówię wam, kawał dobrego, mięsistego metalowego grania.

Posłuchajcie sami - na kanał YT zespołu zostały wrzucone wszystkie utwory z najnowszego krążka.

fsm
22 października 2014 - 20:02