The November Man to filmowa mielizna i sympatyczny powrót do lat 90-tych - eJay - 7 grudnia 2014

The November Man to filmowa mielizna i sympatyczny powrót do lat 90-tych

Środek lat 90-tych w Polsce to era boomu na wypożyczalnie VHS. Rosnące wówczas jak grzyby po deszczu, zasmrodzone fajkami kanciapy z regałami wypełnionymi czarnymi opakowaniami na kasety niejednemu ukształtowały gust filmowy. To z nimi wiąże się również kilka ciekawych wspomnień. Mi kojarzą się przede wszystkim z unikalnym cennikiem, który dziś ocierałby się o jakiś totalny bezsens, a wtedy – przy braku dostępu do netu - był dla właścicieli lokali żyłą złota.

Za 20 zł można było zabrać na cały dzień do domu kinowy hit pokroju Parku Jurajskiego (dostać go było bardzo trudno, obowiązywały zapisy!), a taka sama cena widniała na już wyświechtanej, sfatygowanej kasecie z Seagalem lub Norrisem. Nie ważna była jakość filmu, to nazwiska na okładce podnosiły rangę tytułu i tworzyły do niego kolejki. Przywołałem te wydarzenia nie bez powodu. The November Man to obraz, który śmiało mógłby być takim kultowym klasykiem VHS, za którym sam stanąłbym w rezerwacji z tygodniowym wyprzedzeniem. Powstał jednak o 20 lat za późno.

The November Man to szpiegowskie kino akcji z gatunku „full package”. Jest w nim wszystko to, za co pokochaliśmy B-klasowe hiciory pokroju Maksimum ryzyka czy Drzewa Jozuego (jeżeli ktoś kojarzy oba – ma u mnie +5 do fajności:)), a jednocześnie charakteryzuje go C-klasowa reżyseria i niestety D-klasowy scenariusz. Odtwórcze, aczkolwiek mimo masy wad urocze.

Czego tu właściwie nie ma? Są pościgi, lanie się po mordzie, strzelaniny, headshoty, romanse, scena łóżkowa (seks na pierwszej randce – checked), zdrady, zwroty akcji, wątki familijne, przyjaźń, ucieczka z piękną kobietą, szpanerskie rozmowy telefoniczne, tajemnicza przeszłość bohaterów, ładne widoki (raczej tylko na początku), cięty humor, no i jeszcze stary, ale jary James Bond w środku całej zawieruchy. Klisze nagromadzone w całej fabule można liczyć i liczyć, czasem człowiek klapnie się w czoło na widok jakiejś głupoty, natomiast mi – o dziwo – taki oldskul wszedł gładko. A to wszystko dzięki Brosnanowi, który prezencją oraz charyzmą przykrywa resztę ekipy, oraz braku jakiejkolwiek umowności.

Paradoksalnie, twórcy umieścili historię obok bardzo ciekawego tematu i szkoda, że sprowadzili całość do poziomu łubu-dubu na ulicach Belgradu. Kiedy słyszysz z ust bohaterów takie frazy jak Czeczenia, ludobójstwo, wojna, CIA, a w rezultacie dostajesz jedynie 30-sekundową migawkę z konfliktu, masz prawo być wkurzonym. Bo w głowie pojawia się automatycznie 100 pomysłów, które spowodowałyby, że ten film byłby o klasę lepszy. Aczkolwiek...

The November Man jest słaby i jednocześnie dostarcza rozrywki. Pędząca akcja nie pozwala się nudzić, kolejne ofiary budują wokół Brosnana odpowiedni respekt, a kilka topornych dialogów i chamskich tekstów (jak np. szef CIA nazywający swoją asystentkę „Cycki”;)) przypominają, że lata 90-te były dla kina najlepsze i już nie wrócą. I tak jak wypożyczaliśmy sobie VHSy, aby wejść w świat filmowej magii, tak ten obraz radzę potraktować jako zabawny, niezobowiązujący przerywnik między jesiennymi ostatkami, a startem nowego roku.

OCENA 5/10


eJay
7 grudnia 2014 - 13:23