Czy film może być jednym wielkim punktem kulminacyjnym? Zapytajcie Bagginsa. - Montinek - 27 grudnia 2014

Czy film może być jednym, wielkim punktem kulminacyjnym? Zapytajcie Bagginsa.

Zabrało to trzy filmy, kilkanaście wywrotek dolarów, parę hektarów zielonego płótna na sceny z greenscreenem i więcej czasu ekranowego, niż Tolkien byłby w stanie sobie wyobrazić, ale w końcu przygoda Bilbo Bagginsa na srebrnym ekranie dobiegła końca. Nie będę ukrywał, że w związku tym odczuwam już smutek i tęsknotę – przynajmniej do czasu, aż Peter Jackson nie wyskoczy z jakimś autorskim projektem w uniwersum, co w mojej opinii jest tylko kwestią czasu. Zostańmy jednak na dłuższą chwilę przy Bitwie Pięciu Armii, zwieńczeniu sagi Hobbit. Jak na ostatni rozdział przystało, wymagania względem niego były najwyższe… Jest bardzo dobrze, ale nie mogę stwierdzić, żeby wszystkim podołało.

Prawdę mówiąc sam jestem zaskoczony, że to piszę, bo dużą część seansu spędziłem, jak na mnie przystało: zachwycony efektami, upojony patosem, generalnie typowy fan ze szklącymi się oczami wpatrzony w ekran i szepczący „O Boże, a teraz TEN zrobi TO!”. Niestety, w pewnym momencie nawet ja musiałem powiedzieć dość. Z „wielkimi” wydarzeniami w Bitwie Pięciu Armii jest jak z tytułowymi armiami w bitwie – jest ich odrobinę za dużo. Praktycznie w każdej chwili mamy do czynienia z jakimś przełomowym momentem, podkreślanym oczywiście przez genialną muzykę, który spokojnie mógłby robić za finał w jakimkolwiek innym filmie. Na początku, owszem, jest efekt „łał”, ale z każdym kolejnym razem coraz mniej nas to rusza, przez co ostatnie ujęcia bitwy i pojedynki (zauważcie, że nie jeden pojedynek, ale wiele, żeby nie było przypadkiem za nudno) nie wywierają zamierzonego wrażenia. I nie będę ukrywał, że bledną w porównaniu z otwierającą film sceną walki ze Smaugiem – genialnie zrealizowaną, mocniejszego początku nie dało się zrobić.

Może to kwestia faktu, że przyzwyczajony do epickości zacząłem bardziej analizować, co się dzieje, a może po prostu Jackson troszkę popłynął się z efektownością, ale końcowe sceny pod względem ilości przegiętych motywów niestety przekroczyły moim zdaniem tę cienką granicę, za którą coś zaczyna trochę bardziej śmieszyć, niż robić wrażenie.

Druga rzecz, która się wiąże z tym przeładowaniem akcją, to zepchnięcie na dalszy plan wszelkich spokojniejszych scen. Można narzekać na dłużyzny w poprzednich częściach sagi, na czele z początkiem Niezwykłej Podróży, gdzie Bilbo w ową podróż faktycznie wyrusza dopiero po 40 minutach czasu ekranowego, ale miało to swój urok i budowało świetny nastrój baśniowej przygody. Tak samo, jak sceny w mieście na jeziorze w Pustkowiu Smauga – pozwalały ochłonąć od akcji i trochę bardziej wsiąknąć w atmosferę, zżyć się z bohaterami. W Bitwie Pięciu Armii ciężko liczyć na odpoczynek, chociaż znajdą się i takie momenty.

Nie zrozumcie mnie źle, film wciąż jest świetny i nie schodzi poniżej pewnego – wysokiego – poziomu, którego oczekujemy po uniwersum Śródziemia. Efekty specjalne to cały czas klasa sama w sobie, a momentami (z pewnym niepokojem) człowiek zastanawia się, czy z takimi możliwościami był sens, żeby ekipa filmowa po raz kolejny odwiedzała Nową Zelandię dla jej plenerów. Takie samo wiadro pochlebstw należy wylać na ścieżkę dźwiękową, bo dzielnie trzyma poziom soundtracków do poprzednich części, a utwór zamykający film razem z napisami końcowymi jest cudowny. I nie byłbym sobą, gdybym jeszcze nie pochwalił Martina Freemana, który cały nadaje Bagginsowi niepowtarzalnego charakteru – Bilbo gestykulujący sam do siebie w każdym z trzech filmów mnie urzeka. Szkoda jedynie, że rozwój tej postaci w sumie dokonał się już na przestrzeni poprzednich części, wobec czego teraz pozostaje mu pełnić rolę bohatera.

W sumie to troszkę szkoda tej nieszczęsnej końcówki, która aż tak mocno nie uderza widza, ponieważ wcale nie tak wiele trzeba było, żeby zrobić z Bitwy Pięciu Armii najmocniejszą część cyklu. Zmniejszyć trochę ilość walk na ekranie i nie szastać tak na lewo i prawo momentami, z których każdy wygląda na kulminacyjny. To, że jest to finał sagi nie znaczy, że musi mieć więcej fajerwerków niż dwa poprzednie filmy razem wzięte. Wydarzenia poza walkami ogląda się naprawdę dobrze, znalazło się nawet pośród tego patosu miejsce na odrobinę humoru. Koniec końców mamy odrobinę zbyt epickie zwieńczenie trylogii na podstawie wcale nie tak epickiej książki, wciąż jednak będące bardzo przyjemną produkcją. Z resztą, czytacie to pewnie tylko z czystej ciekawości. Czegokolwiek by nie napisali w sieci i w prasie o nowym Hobbicie i tak każdy pójdzie go obejrzeć. Magia Śródziemia.

Ilustracje zapożyczone ze stron:

www.film.gildia.pl
moviepilot.com

Montinek
27 grudnia 2014 - 00:38