Recenzja płyty Marilyn Manson - The Pale Emperor - fsm - 20 stycznia 2015

Recenzja płyty Marilyn Manson - The Pale Emperor

Bez ściemniania: The Pale Emperor to świetna płyta. Marilyn Manson wrócił. Choć przyznać trzeba, że wracał już dwukrotnie (przynajmniej) - raz miało to miejsce w maju 2009 roku przy okazji premiery The High End of Low, zaś kolejny "comeback" Manson zaliczył wydając płytę Born Villain niemal dokładnie 3 lata później. Pozwólcie jednak, że problematyką oceniania albumów po zaledwie kilku lub kilkunastu dniach obcowania z nimi zajmę się pod koniec tekstu, a teraz spróbuję zmierzyć się z dziewiątym albumem Mansona.

The Pale Emperor to album nieco inny od standardowych dokonań grupy, a stoją za tym dwa istotne czynniki. Po pierwsze Manson zmienił kilka rzeczy w swoim życiu - odstawił absynt i twarde narkotyki (ale w zamian stał się smakoszem wódki i przepisanej przez lekarza marihuany), przeprowadził się i rozpoczął mniej lub bardziej metaforyczne rozliczanie się z własną przeszłością - śmierć mamy miała na to duży wpływ. Drugą, dużo ważniejszą muzycznie rzeczą, było spotkanie z Tylerem Batesem. Po wydaniu Born Villain, Manson zaczął gonić inną swoją pasję - aktorstwo. Zagrał m.in.w ostatnim sezonie Sons of Anarchy, pojawił się także (jako on sam) w szóstej serii Californication, a tam za muzykę odpowiadał właśnie Bates. Ten sam, który dobrze sobie radzi tworząc soundtracki do filmów (np. Strażnicy galaktyki, 300, John Wick) i gier (m.in. God of War: Ascension, Killzone: Shadow Fall). Znajomość obu panów nabrała rumieńców i od słów przeszli do czynów - Tyler Bates jest autorem całej muzyki na The Pale Emperor, zagrał też na większości instrumentów podczas sesji nagraniowych. Różnicę słychać na pierwszy rzut ucha.

Po lewej grzeczny Tyler Bates. Po prawej Tyler, kumpel Mansona.

Manson w końcu wydoroślał. Tym razem nie starał się nawiązywać do swoich poprzednich dokonań, ale obrał zupełnie nową ścieżkę. Zaowocowało to albumem spójnym, przemyślanym i bardzo bluesowym. Osoba zaznajomiona z dyskografią Mansona dobrze wie, że podobny zabieg pojawił się przy okazji albumu Eat Me, Drink Me. Niestety, tamta płyta okazała się być w zdecydowanej większości średnio nieudana (moim zdaniem, oczywiście). Miło mi donieść, że The Pale Emperor przerasta EMDM wielokrotnie, a najlepsze utwory z tamtego albumu są na poziomie tylko jednego wyraźnie słabszego numeru z nowej płyty. Bo cała reszta gniecie, buja i czaruje.

The Pale Emperor zaczyna się utworem Killing Strangers, który z miejsca ustawia słuchacza frontem do nadchodzącego klimatu. Jest dosyć powoli, jest zadziornie, bez przesadnego hałasu, ale bardzo drapieżnie. Tekstowo i muzycznie utwór ten kojarzy się z elegancką gangsterką, nic więc dziwnego, że został wykorzystany w filmie John Wick (nadal go nie widziałem, ale wyobrażam sobie same dobre rzeczy). Następnie stery przejmuje singlowy Deep Six, który odbija się echem industrialno-metalowych dokonań z czasów Antichrist Superstar czy Holy Wood. Znać jednak nową jakość i (nie)świeżą, zadymioną atmosferę. Tempo jest szybsze, gitara mocniejsza, ale wszystko wydaje się być utopione w whisky. Jeszcze lepiej słychać to na pierwszym w całości ujawnionym utworze z nowej płyty - Third Day of a Seven Day Binge. Spokojne tempo, mruczando i pijana gitara - to jest taki utwór, który spokojnie mógłby lecieć ze starej szafy grającej ustawionej w jakimś podrzędnym przydrożnym barze w Nowhere, USA.

Numer czwarty na płycie to ciekawa kompozycja. W warstwie tekstowej The Mephistopheles of Los Angeles opowiada w dużej mierze o samym Mansonie, zaś muzycznie jest dwojako. Z jednej strony perkusja wygrywa rytm niezwykle charakterystyczny dla starszych utworów MM i jest też adekwatnie szybciej i zadziorniej (ale na myśl przychodzą tu stare, klasyczne rockowe utwory sprzed kilku dekad niż post-reznorowskie zagrywki). Nie ma tu tytanicznych riffów i nuklearnego basu, którymi Marilyn Manson straszył dzieci w 1996 roku, jest jakaś agresja i dynamika skryta pod powierzchnią. To muzyczny odpowiednik starego, owianego legendą włóczęgi, który w pewnym momencie pokazuje, że jednym sprawnym ruchem jest w stanie oderwać twarz dowolnemu wyszczekanemu chłystkowi.

A już w ogóle najlepiej jest na samym środku albumu. Warship my Wreck i Slave Only Dreams to Be King to świetne numery. Z jednej strony echo starego Mansona, z drugiej zupełnie nowa, filmowa, batesowska jakość. Ten pierwszy utwór robi coś w stylu tego, co Trent Reznor zrobił na ostatnim albumie NIN w Various Methods of Escape: pół piosenki czaruje spokojnym elektronicznym rytmem, by się obudzić po niemal 4 minutach. Tu jest podobnie, choć od samego początku jakby głośniej. Slave zaś to dynamiczna jazda bez trzymanki w dobrym stylu godnym najlepszych lat alternatywnego metalu. A dalej jest równie dobrze, ze świetnymi gitarowymi motywami i soundtrackowymi wstawkami (The Devil Beneath My Feet), akustyczną magią znaną z czołówki serialu Salem (Cupid Carries a Gun) czy świetnym "zamykaczem" z doskonałymi ostatnimi dwiema minutami, gdzie muzyka zmienia się w psychodeliczny cyrk, a głos Mansona staje się niczym papier ścierny. Jedyny słaby moment to Birds of Hell Awaiting. Od strony instrumentalnej dużo zarzucić nie mogę, słabym ogniwem jest wokal - Manson jęczy, wyje i zawodzi na poziomie przekraczającym nieco moją tolerancję dla tego typu klimatów.

The Pale Emperor to najciekawsza płyta MM od czasu The Golden Age of Grotesque, ale od niej lepsza, bo spójniejsza i nie powtarzająca znanych motywów. Refleksja, uspokojenie, nowy kolega i nowe inspiracje podziałały na byt znany jako Marilyn Manson ożywczo. Płyta jest przy tym wyśmienicie wyprodukowana, warstwy instrumentów nakładają się w pełnej symbiozie, a chyba w każdym utworze kolejne refreny zyskują jakiś fajny bonus sprawiający, że jest przez cały czas ciekawie. Krótko mówiąc: takiego uspokojonego, doroślejszego Mansona, który współpracuje z Tylerem Batesem, biorę w ciemno.

Czy tak samo będę uważał pod koniec roku, kiedy przyjdzie podsumowywać muzyczne premiery AD 2015? Mam nadzieję, że tak. Ostateczna ocena danego albumu zawsze stabilizuje się po kilku miesiącach od pierwszego odsłuchu. Przykładowo: The High End of Low było o tyle lepsze, niż Eet Me, Drink Me, że początkowo towarzyszyła mi mała euforia. Z czasem ocena albumu, który jest wypełniony zbyt dużą stylistyczną różnorodnością, zatrzymała się na "niezły". Z Born Villain jest nieco inaczej, bo po niemal 3 latach uważam BV nadal kawał dobrej gitarowej płyty, choć wyraźnie słychać nawiązania do starszych produkcji. The Pale Emperor jest zaś na tyle świeży i inny, a przy tym bardzo tak bardzo mansonowski, że powinien się obronić za miesiąc, za trzy i za trzydzieści.

PS Do pudełka wróciła książeczka, ale niestety brakuje przedrukowanych tekstów, których podobno nie ma też nawet w wersji deluxe.

PS2 Dwa ciekawe teksty o Mansonie i jego nowym dziele możecie przeczytać na łamach Loudwire i NY Times.

fsm
20 stycznia 2015 - 19:16