NIE PŁACZ EWKA... czyli o grach przy których płakałam. - Black Elf - 10 kwietnia 2015

NIE PŁACZ EWKA... czyli o grach przy których płakałam.

Na wstępie zaznaczę, że w poniższym artykule NIE MA SPOILERÓW. Możecie więc czytać bez obaw, że dowiecie się czegoś kluczowego dla fabuły :)

Zdaję sobie sprawę, że łzy to nie jest męska domena. Przyznawanie się, że którykolwiek z was uronił choćby łzę podczas jakiegoś filmu, książki czy gry to sytuacja wyjątkowa. Niemniej jednak Ja jestem dziewczyną i przyznaję się bez bicia! Zdarza mi się płakać podczas grania w gry komputerowe! Czasem cichutko pociągam nosem, ale bywa też tak, że wylewam rzekę łez. Przez Wami kilka tytułów, przy których zdarzyło mi się poza zapasem napojów i jedzenia, potrzebować także paczki chusteczek. Czasami całkiem sporej paczki…


Zacznijmy nasz ą podróż przez krainę wzruszeń od … kolejnej podróży. „To the moon" to niewielka gra, której ukończenie nie zajmie wam więcej niż kilka godzin. Jednocześnie jest to emocjonalna bomba i dowód, że życie pisze najlepsze scenariusze. To the Moon to niezależna gra przygodowa o bardzo prostej grafice, stworzona przez studio Freebird Games.
Eve Rosalene i Neil Watts to dwójka lekarzy pracujących w firmie Sigmund Corp. Korporacja ma na celu pomoc osobom umierającym, w sposób dość osobliwy — wejście we wspomnienia osoby i pokierowaniem losem umierającego tak, aby spełnić swoje marzenia. Trafiają do staruszka o imieniu Johnny Wyles, który zawsze chciał polecieć na księżyc. Tak oto rozpoczynamy wzruszającą podróż przez wspomnienia i rzeczywistość, człowieka, którego marzenie ma szanse ziścić się dopiero u schyłku życia. Niezwykła opowieść poruszająca nasze najgłębsze pokłady wrażliwości. Poszukiwanie kluczowego momentu, w którym zmienimy bieg historii i spełnimy pragnienie, tak mocno uświadamia nam, jak pokrętne może być życie i jak niewiele trzeba, aby nasz los całkowiecie zmienił swoje tory. Jeśli nie przerażają Was gry, w której to tekst odgrywa bardzo znacząca rolę, to czeka wiele wzruszeń w trakcie drogi na Księżyc.


Pisząc o wzruszeniach nie mogę zapomnieć o Dreamfall, który bawił się moimi uczuciami bardzo bezwzględnie. Kiedy po raz pierwszy zagrałam w Dreamfall, to postać April nie przypadła mi do gustu. Zwyczajnie nie polubiłyśmy się, a mimo to w ciągu rozgrywki zaczęłam na nią patrzeć inaczej. Końcówka wycisnęła mi z oczy łzę wzruszenia i całkowicie zmieniła stosunek do głównej bohaterki.
Vailant Hearts jedna z niewielu gier, która bawiąc – uczy. W trakcie rozgrywki odnajdujemy różne „znajdźki”, które zawierają informacje na temat pierwszej wojny światowej i muszę przyznać, że wyniosłam z tej gry więc niż z lekcji historii w szkole. Poza wartością edukacyjną dała mi wiele zabawy, jednocześnie pokazała wojnę od strony dotychczas niemal unikanej przez twórców gier. Na froncie w Vailant Hearts walczą zwykli ludzie, którzy po tysiąckroć woleliby być w tym czasie ze swoimi rodzinami. Wojna odbiera im nie tylko wolność, ale także bliskich i nie ma niej nic heroicznego. Losy bohaterów splecione w tej nieskomplikowanej grze, bardzo mną poruszyły i wycisnęły łzy z oczu. Zmusiły mnie także do refleksji nad sensem wojny i całej związanej z nią przemocy.


Kolejną grą w tym łzawym zestawieniu jest The last of us. Moje zżycie się z głównej bohaterami sięgnęło niemal zenitu. Doskonale nakreślone charaktery, powodowały mój mimowolny uśmiech na twarzy, gdy Ellie zachowywała się, jak na nastolatkę przystało i odruchowa chęć otoczenia jej opieką. To jedna z niewielu gier, w której przystawałam i poszukiwałam wzrokiem swojej towarzyszki, jeśli tylko zniknęła mi z oczu. Czułam się odpowiedzialna za tę krnąbrną kupkę pikseli o imieniu Ellie. Niesamowite uczucie, kiedy zdajesz sobie z tego sprawę, a to wrażenie potęguje się, kiedy zbliża się koniec opowieści. Do dziś stawiam sobie pewne pytania dotyczące zakończenia i wiem, że scenarzyści odwalili kawał dobrej roboty.
Inna bardzo dobra opowieścią jest Heavy Rain. Z perspektywy czasu dostrzegam na niej pewne rysy, co nie zmienia jednak faktu, że historia trzymała mnie przed ekranem i nie pozwalała odejść. Poszukiwanie seryjnego mordercy zwanego Origami Killer dało mi możliwość przebywania przez chwilę na planie moich ulubionych seriali kryminalnych. Oczywiście najwięcej łez i wzruszeń jest pod koniec, ale jak wiecie Heavy Rain posiada kilka alternatywnych endingów. „Moje” pierwsze zakończenie wycisnęło mi łzy z oczu i skłoniło do poszukiwania alternatywy tych wydarzeń. Patrząc na moje poczynania w tej grze żałuję, że czasem brakuje nam możliwości wczytania życia „od nowa”… To smutna, ale piękna opowieść, która mimo swoich wad wciąż jest dla mnie kanonicznym przykładem jak utrzymać gracza w napięciu do samego końca.


Zapewne wielu z was kojarzy Final Fantasy VII. Japończyków można nazwać trochę „dziwnym” narodem. Cokolwiek by o nich nie mówić, w mojej osobistej opinii radzą sobie nadzwyczaj dobrze w budowaniu napięcia i tworzeniu klimatu w swoich produkcjach. Czy mówmy tu o mangach, anime czy o grach, mają tę unikatowa umiejętność rozbudzania skrzętnie skrywanych emocji. Final Fantasy VII ze swoją pamiętną sceną, był pierwsza produkcją, przy której uroniłam łzę wzruszenia i smutku. Final Fantasy w latach swojej świetności udowadniało, że doskonały scenariusz potrafi skłonić do nas wielogodzinnego powtarzania tych samych czynności. Siła opowieści w Final Fantasy VII leżała w uczuciu, jakim została obdarzona cała ta produkcja. Jej dopieszczenie jak na owe czasy było ogromne i przełożyło się to na moje wylane łzy…


Dark souls to zaprawdę przedziwna seria. Przy poprzednikach poruszał mnie historia, losy bohaterów, moja bezsilność wobec losu, jaki czekał postać, która grałam, bądź też moich towarzyszy. Przy Dark Souls płakałam z bezsilności, wściekłości i ze szczęścia. Bezsilność i wściekłość dopadała mnie podczas walki z duetem bossów Egzekutorem Smough'em i Ornstein'emZabójca Smoków, a kiedy w końcu po tysięcznym podejściu do walki, na wdechu, przekleństwami na ustach, dłońmi skrzyżowanymi bardziej niż węzeł gordyjski, udało mi się pokonać tę zabójczą parę, przeżywałam autentyczna radość... i beczałam. W pewnym momencie dochodzi w graniu w Dark Souls do takiego stanu, kiedy napis „You died” zaczyna człowieka bawić. Upatruje w tym pewnego rodzaju objaw syndromu sztokholmskiego. Serdecznie ubawiłam się podczas walki z Czarny Smok Kalameet. Pytacie co jest zabawnego w wielkiej latającej jaszczurce ziejącej ogniem( tzw. spoiler smoka : D)? Zabawne jest wybranie się na niego w najcięższej w grze zbroi z największym młotkiem w łapach ;). Polecam.


Ostatnią z gier na mojej liście jest Ori and the blind forest. Produkcja bardzo młoda, ale bardzo wyjątkowa. Być może nie płakałam przy niej niczym bóbr, ale intro opowieści uderza w bardzo ryzykowne tony, gdzie bajkowy świat, w którym żyje główny bohater, zostaje zamieniony w ponurą krainę i pochłonięty przez chaos. Ta niesprawiedliwość przedstawiona jest za pomocą obrazów, muzyki i śladowych ilości słów. Człowiek to jednocześnie skomplikowana i zarazem bardzo prosta istota. Wzruszają nas podobne rzeczy. Czy zdarzyło się Wam grac w coś, co wycisnęło z waszych oczu choćby kropelkę? Gry to wciąż młode medium i bardzo niewielu zdaje sobie sprawę ,jak wieli potencjał ze sobą niesie. Każda kolejna uroniona przez mnie łza to dowód, że jest to rozgrywka warta poświęcenia jej czasu i uwagi. W internecie możecie się przyznać do płaczu. W końcu nikt w internetach nie wie, że Pan Zdzislaw, który wyciska 200 kg na klacie, w wolne popołudnia pociąga nosem przy „Vailant Hearts” ;)

Black Elf
10 kwietnia 2015 - 16:28