Brud - niesamowity James McAvoy jako zepsuty policjant - Kamil Brycki - 20 kwietnia 2015

Brud - niesamowity James McAvoy jako zepsuty policjant

Mimo że od jakiegoś czasu mam ustaloną pewną kolejkę filmów, które muszę obejrzeć, zawsze coś się do niej wkradnie. Od miesięcy staram się zmobilizować, aby w końcu odkurzyć parę klasyków, lecz kiedy zabieram się do oglądania, zawsze wybieram coś innego. Niedawno, zainteresowany Jamesem McAvoy’em (po świetnym Charlesie Xavierze w nowych filmach z serii X-Men) przejrzałem jego filmografię i tak trafiłem na Brud.

Filth opowiada o zepsutym do szpiku kości policjancie, który za punkt honoru postawił sobie zdobycie awansu w pracy. Poza lepszą płacą oraz satysfakcją, awans ma się również przyczynić do powrotu uczucia pomiędzy nim a jego żoną, i to wydaje się być główną motywacją głównego bohatera. Bruce Robertson jednak nie ma zamiaru dążyć do promocji poprzez rzetelną pracę – zamiast tego chce skłócić między sobą pozostałych kandydatów i ukazać ich najgorsze strony szefowi.

Nazywa się Bruce Robertson, dość zwyczajnie, jak na takiego niezwyczajnego człowieka. Wchodzi po schodach spokojnie i pewnie, otwiera drzwi od pokoju narad, zajmuje swoje miejsce i zaczyna słuchać. Okay, morderstwo. Tak, tak, zabili jakiegoś obcokrajowca, trudno się mówi. Rozwiązać sprawę i otrzymać awans, pracujecie razem. Świetnie się składa. Szkoda tylko, że wśród zebranych tylko jeden nie jest kompletnym idiotą. Dokładnie tak.

Wygląda smutno i niepozornie, lecz w jego głowie kryje się ciemność.

Następnego razu wychodząc z domu zahacza o żonę przyjaciela (wiecie, o czym mówię), innego podpuszcza i psychicznie maltretuje, jeszcze innego czyni swoim pachołkiem. Pozostałych gliniarzy napuszcza na siebie, a to wszystko pomiędzy pierwszą i drugą linijką koksu. Och, chyba zapomniałem wspomnieć, że Bruce Robertson jest alkoholikiem, palaczem i nie stroni również od narkotyków czy przygodnego seksu, nie tylko z żonami kolegów z pracy. Chwali się swoimi podbojami, sukcesami, poniża ludzi z towarzystwa, jest mistrzowski i genialny – idealny kandydat do awansu. Regularnie odwiedza domy uciech, a swoje zręczne palce wykorzystuje nie tylko wśród kobiet, ale również wśród portfeli znajomych. Wilk w towarzystwie owiec.

Rozwiązanie zagadki morderstwa jest tak naprawdę tłem, na którym możemy obserwować Robertsona w pełnej okazałości. James McAvoy w tej roli błyszczy – psychicznie chory i wredny, z zabawnym akcentem, dzieli i rządzi na ekranie i nawet na chwilę nie oddaje swojej korony. Słusznie został wyróżniony nagrodą BAFTA za najlepszą rolę pierwszoplanową. Obłąkany uśmiech bohatera mówi więcej, niż tysiąc słów. Kiedy osobowość Bruce’a przestaje być tak oczywista i sam policjant powoli gubi się w sobie, na ekranie pojawiają się chore i pomylone obrazy - zwierzęce głowy czy karykaturalne sylwetki to tylko niektóre z wizji przyprawiających widza o przyspieszone bicie serca. Robertsonowi zaczyna odbijać i zaczynamy się go bać, a kiedy film zbliża się do końca, sami nie wiemy, czy (anty)bohater wygrywa, czy przegrywa.

Robertson z dnia na dzień musi przyjmować coraz silniejsze leki.

Brud należy do filmów z kategorii „upadek człowieka” i podchodzi do niego w dość nietuzinkowy sposób. Nie jest to (na szczęście) tak pokręcony i trudny w odbiorze obraz jak Wróg, którego miałem przyjemność oglądać niedawno. Jest trochę lżejszy, śmieszniejszy i bardziej groteskowy, a jednak czasem wymaga chwili zastanowienia i niejednego widza skłoni do przemyśleń. Nie na temat samej natury filmu (rozwiązanie akcji na końcu nie pozostawia wiele pola do własnej interpretacji, w przeciwieństwie do wyżej wspomnianego Wroga), lecz bardziej natury człowieka i jego demoralizacji. Nie jest to z pewnością film na spokojny, piątkowy wieczór, który można obejrzeć dla relaksu przy piwie. Kojarzy się po części z Requiem dla snu (muzykę tworzył ten sam kompozytor - Clint Mansell), gdzie również główni bohaterowie przegrywali walkę z uzależnieniami, ale nie jest aż tak poważny. Za to bardziej pokręcony.

Jeżeli koncept wrednego i zdemoralizowanego policjanta średnio wam odpowiada, to macie czego żałować. Film zdecydowanie warto obejrzeć choćby dla samego Jamesa McAvoy’a, jego wulgarnych i przepełnionych narcyzmem kwestii, pokręconych wizji, szalonego wzroku. Gwarantuję, że nie będzie to stracony czas.

Warto wspomnieć, że obraz powstał na podstawie książki zatytułowanej „Ohyda” autorstwa Irvine’a Welsha.

Kamil Brycki
20 kwietnia 2015 - 01:29