Kult pokryty kurzem - pamiętacie jeszcze te RTS-y? - evilmg - 5 czerwca 2015

Kult pokryty kurzem - pamiętacie jeszcze te RTS-y?

źródło: bungie.net

Gracz to takie dziwne stworzenie, które potrafi latami czekać na kontynuację popularnych serii, a potem, gdy hype już opadnie, godzinami żalić się w sieci nad upadkiem gatunku, wtórnością kolejnych tytułów i lenistwem twórców. Gdy już skończy narzekać, i tak wróci do grania w ulubione tytuły, sięgnie po jakieś klasyki, w które „trzeba zagrać” i znów będzie czekać na kolejny tytuł, na którego reklamę duże koncerny wywalą miliony zielonych.

Zastanawialiście się kiedyś co sprawia, że gra podbija serca graczy? Mogłoby się wydawać, że wystarczy, że gra będzie dobra i voila! - mamy murowany hicior, w który będą zagrywać się kolejne pokolenia. Jednak, gdy się nad tym głębiej zastanowić to można dojść do wniosku, że to wcale nie jest takie proste. Historia zna wiele świetnych tytułów, które mimo naprawdę dobrych recenzji dorobiły się jedynie niewielkiego grona fanów. Jeśli weźmiemy pod lupę choćby gatunek RTS to okaże się, że wielu graczy słysząc RTS widzi tylko Crafty od Blizzarda, serię Command and Conquer, Settlersy i może jakieś city buildery. Gdzieś pewnie jeszcze przewinie się jakaś hybryda w stylu Total War i... to wszystko.

Tymczasem, w cieniu wielkich hitów chowa się jeszcze sporo świetnych tytułów, które warto sobie przypomnieć, zwłaszcza, że gatunek rtsów od dłuższego czasu przeżywa kryzys i kolejne próby wskrzeszenia go spaliły na panewce. Czasem mam wrażenie, że niedługonikt już o nich nie będzie pamiętał i wszystko co po nich zostanie to moby, które są przecież jedynie przypadkowym dzieckiem tego gatunku...

 Przyjrzyjmy się zatem kilku takim zapomnianym produkcjom.

 Majesty

 

Założenie Majesty jest dość dziwne, a właściwie to wywraca gatunek do góry nogami. Gracz jest królem, ale teoretycznie jest bezradny. Jasne, może postawić jakieś budynki, ale rekrutowane w nich jednostki to banda samolubnych bohaterów, którzy często mają wy...walone na potrzeby królestwa i zamiast walczyć w obronie jego mieszkańców potrafią zachlać w karczmie albo kręcić się bez celu po mapie. Żeby było śmieszniej, właściwie wszystko w tej grze opiera się na tej armii obiboków - są oni jedyną realną siłą zbrojną (innej armii nie ma i nie będzie) i do tego jedynym źródłem przychodu. Zadaniem gracza jest "jedynie" wybudować odpowiednią gildię, która pozwoli na wyszkolenie nowych herosów. Dalej bohater jest już jednostką samodzielną, która będzie postępować zgodnie z właściwym sobie charakterem. Gracz ma zapewnić mu jedynie wsparcie w postaci kuźni gdzie heros zaopatrzy się w nowy ekwipunek, rynku gdzie kupi sobie różne ułatwiacze (np. eliksiry leczące) i kilku innych budynków, które wspierać będą przyszłych Heraklesów.

 

Oczywiście wszystko to kosztuje, a gra właściwie nie pozwala na zdobywanie żadnych surowców. Skąd więc wziąć tak potrzebne złoto? Od bohaterów oczywiście! Panowie herosi zdobywają złoto mordując potwory szalejące po królestwie i przepuszczają je w różnej maści przybytkach, które gracz może im wybudować po czym... opodatkować.

 

Oczywiście gdyby zostawić bohaterów samych sobie nigdy nie udałoby się pewnie ukończyć choćby jednej misji. Tutaj z pomocą graczowi przychodzi system nagród, aby zmusić bohaterów wystarczy... zaoferować nagrodę za ohydny łeb potwora, który okazał się wyjątkowo męczący, albo od razu stworzyć szereg zleceń na oczyszczenie okolicznych ruin z leż potworów. Słowem to w zasadzie Wiedźmin, tylko na odwrót – to my wywieszamy ogłoszenie i czekamy aż jakiś jeleń odwali za nas brudną robotę.

 

Trzeba jednak też wziąć pod uwagę historię świata gry, bo może okazać się, że nasz genialny plan jest niewykonalny, bo na przykład gnomy i krasnoludy nie chcą ze sobą współpracować, a pojawienie się w naszym królestwie wyznawców jakiegoś bóstwa, zniechęca akolitów innych bóstw i w efekcie nie zgodzą się oni dla nas pracować. Wszystko to sprawia, że gracz naprawdę ma co robić.

 

Original War

 

Witajcie na wojnie! Takiej trochę dziwnej, bo wywołanej przez szalone pomysły wojskowych i polityków, którzy położyli łapy na technologii pozwalającej na podróże w czasie. Niby w rtsach nawet najlepsza fabuła jest ostatecznie jedynie pretekstem dla większej lub mniejszej rozwałki, tymczasem w Original War motyw podróży w czasie niesie ze sobą całkiem realne konsekwencje – po pierwsze gracz dysponuje ograniczoną liczbą jednostek, a konkretnie nie da się ich wcale rekrutować. Jeśli kogoś stracisz to klops, twoja dzielna "armia" straciła właśnie niezastąpionego człowieka i w przyszłości musisz zmienić taktykę, bo poprzednia pewnie już nie zadziałała. Czemu? Ano wszyscy wojacy w Original War zdobywają doświadczenie i stają się coraz lepsi w tym co robią, dlatego strata najlepszego inżyniera w bazie natychmiast odbije się na tempie budowania, a utrata dobrego strzelca może skutecznie osłabić twój potencjał militarny i wymusić zupełnie inne podejście do walk z wrogimi jednostkami. Prócz ograniczonych zasobów ludzkich problemem są też pozostałe zasoby. Większość potrzebnego sprzętu dostajemy w "zrzutach" z przyszłości, ale z nimi też jest pewien problem. Nie zawsze lądują dokładnie tam gdzie powinny i w efekcie trzeba na nie polować, nierzadko ścigając się z kompem lub innymi graczami.

 

Co ważne, Original War daje graczom spory wpływ na rozwój fabuły za pomocą serii decyzji, które niczym w rasowym erpegu wrócą do gracza ułatwiając lub utrudniając rozgrywkę w zależności od dokonanych wyborów.

 

Kroniki Czarnego Księżyca

 

Gra, która w 2000 roku miała szansę wyrżnąć bez litości całą konkurencję, ale w wyścigu do serc graczy pokonał ją jednak pierwszy Shogun. Czy to sprawia, że Kroniki są tytułem słabym? Absolutnie nie!

 

Gdybym miał obrazowo opisać Kroniki Czarnego Księżyca komuś kto graczem jest, ale nigdy nawet o tym tytule nie słyszał to powiedziałbym, że jest to krzyżówka serii Total War z Warcraftem 3. Brzmi banalnie do momentu, w którym człowiek uświadomi sobie, że Kroniki powstały w czasach, w których pierwszy Shogun i Warcraft 3 dopiero majaczyły na horyzoncie i nikt tak naprawdę nie wiedział czego się po nich spodziewać.

 

Gameplay „Kronik” został podzielony, podobnie jak w serii Total War, na dwie fazy, które wzajemnie się uzupełniają – strategiczną i taktyczną. W pierwszej zarządzamy naszym małym królestwem, a druga odpala się dopiero kiedy nasze wojska natykają się na wrogie oddziały. Akcja gry przenosi się wtedy na pole bitwy, po którym łazić może nawet kilka tysięcy zróżnicowanych jednostek. Niestety kierowanie naszymi oddziałami ogranicza się do wysyłania ich w określone miejsce i/lub atakowania konkretnego celu, nie uświadczycie tutaj bardziej skomplikowanych decyzji. Z drugiej strony żołdacy oddani pod kontrolę gracza potrafią wykazywać własną inicjatywę i mogą włączyć się do walki nawet jeśli gracz kompletnie o nich zapomniał, a trzeba przyznać, że w grze liczy się każdy oddział, bo ktoś wpadł na pewien genialny pomysł – każdy wojak zdobywa doświadczenie. Niby nic nowego, ale Kroniki Czarnego Księżyca chyba jako pierwszy tego typu tytuł pozwalają na tworzenie naprawdę elitarnych oddziałów. Tutaj można przenosić z jednostki do jednostki nawet pojedynczych żołnierzy i uzyskać dzięki temu oddział weteranów, który rozniesie w pył mniej doświadczone grupy wojaków. Jednocześnie trzeba ciągle mieć oko na swoją elitę, bo w ich przypadku strata każdego żołnierza znacząco obniży wartość bojową całej jednostki.

 

Prócz bitew, które teoretycznie są rdzeniem większości rtsów w grze pojawiają się misje, które bardziej przypominają grę RPG, albo przygodówkę. W podobny sposób działał też Warcraft 3 – od czasu do czasu zamiast krwawej konfrontacji z wrogiem trzeba coś odnaleźć, gdzieś się przedostać, kogoś uwolnić i dać nogę zanim przeciwnik się zorientuje. Co ważne każda misja, bez względu na jej charakter, jest fragmentem większej całości i pozwala na płynny rozwój fabuły, która ku mojemu zaskoczeniu okazała się jednym z najmocniejszych punktów Kronik Czarnego Księżyca.

 

Myth 2: Soulblighter

 

Gra, która swego czasu święciła prawdziwe tryumfy, a potem z nieznanych przyczyn odeszła w zapomnienie. Całkiem niesłusznie, bo moim zdaniem druga część Myth może być najlepszym rtsem w historii…

 

Wyobraźcie sobie grę, która każde wasze zwycięstwo traktuje jak cud i nie robi tego bez powodu, bo w większości misji gracz staje do walki ze znacznie potężniejszym przeciwnikiem, a niektóre typy nieumarłych potrafią śnić się wręcz po nocach po tym jak zdziesiątkują oddział, którym kieruje gracz, a o to w serii Myth zawsze było łatwo. Poziom trudności i potęga wrogich jednostek sprawia, że każdej misji trzeba się ostro nakombinować i bardzo często do konkretnych map trzeba podchodzić po kilka, a nawet kilkanaście razy. Co ciekawe mimo wysokiego poziomu trudności nie pojawia się tutaj uczucie frustracji i zniechęcenia kolejnymi porażkami, choć może to zasługa świetnie skonstruowanej warstwy fabularnej, dzięki której kolejne misje stanowią spójną całość i cały czas pobudzają ciekawość gracza, który raz po raz zadaje sobie pytanie co będzie dalej.

 

Myth 2 to gra niezwykle klimatyczna, ciężka sytuacja królestwa jest czymś co gracz może szybko odczuć na własnej skórze. Pierwsze misje to właściwie wyłącznie desperacka obrona gdzie przy bardzo ograniczonych siłach trzeba zapewnić przetrwanie królowi, by dopiero potem gdzieś w przyszłości myśleć o kontrataku. Przed każdą misją dostajemy raport, który mówi o tym jak bardzo źle jest i od czasu do czasu zostajemy uraczeni cutscenką w kreskówkowym stylu, w której kolejne hordy nieumarłych rozrywają królestwo które mieliśmy bronić na strzępy. Na klimat ma niemały wpływ także plastyczność otoczenia. Na mapach toczy się normalne życie, po lasach biegają zwierzęta, gdzieniegdzie widać ryby w wodzie, a wszystko to może zniknąć gdy tylko działania wojenne sięgną tego regionu. Zwierzęta zginą z rąk wojaków, drzewa spłoną rażone kulami ognia, a wszystko co przetrwa będzie zachlapane hektolitrami posoki. Każdy gracz poczuje się tu jak w domu ;)

 

Czy to już wszystko? Oczywiście, że nie! Na myśl przychodzą mi jeszcze Tzar, Theocracy, Primitive Wars, Dune 2000, Earth 2140 i wiele, wiele innych, ale to właśnie ta czwórka, którą tutaj opisałem zagnieździła mi się gdzieś w sercu i wystarczy dosłownie mała wzmianka żebym znów nabrał ochoty by znów zainstalować te tytuły i powalczyć o nieśmiertelna chwałę u boku tak dobrze znanych już mi bohaterów. Sami spróbujcie!

evilmg
5 czerwca 2015 - 14:48