Drones - tym albumem Muse wraca na dobrą drogę - fsm - 10 czerwca 2015

Drones - tym albumem Muse wraca na dobrą drogę

Drones to naprawdę niezłe wydawnictwo. Chyba sprawdziła się teoria, że Muse bez osobnego producenta nie nagrywa dobrych albumów. The Resistance i The 2nd Law były produkowane tylko przez członków zespołu (efekt był jaki był), zaś świeżutka płytka Muse szczyci się dodatkowym personelem w postaci Roberta "Mutta" Lange'a, który kręcił gałkami podczas sesji nagraniowych m.in. do klasycznych tworów AC/DC (Highway to Hell, Back in Black) i słychać różnicę na plus, o czym oczywiście zaraz napiszę.

Lubię Muse, to naprawdę utalentowane trio z inklinacją do tworzenia bardzo soczystych rockowych riffów i udanego romansowania między popem a nieco cięższym graniem. Poznałem panów dzięki Origin of Symmetry, które wraz z następnym albumem - Absolution - tworzą w mojej głowie szczyt jakości, jaki może zagwarantować ta marka. Black Holes & Revelations było już nieco gorsze, choć w ucho się wwiercało. Później, niestety, przyszedł czas manii wielkości, orkiestr, elektroniki i nawiązywania do Queen. Mimo włożonego ogromu pracy i przebłysków dawnego stylu, takie nowe Muse nie znalazło we mnie sprzymierzeńca. Na szczęście nadleciały Drony i sytuację zmieniły.

Pierwszym smakiem nowej płyty był utwór Psycho, który z miejsca potwierdził obietnice o bardziej rockowym brzmieniu albumu. Jest gitarowo, z przytupem, dynamicznie. Są jednak dwa "ale" - główny riff, jakkolwiek sympatyczny by nie był, jest jedynie zmodyfikowaną wersją riffu od lat używanego na koncertach tuż po Stockholm Syndrome (uwaga - to pierwsze z wielu porównań do starszych utworów Muse); wiem też, że tekst "your ass belongs to me" wywołał nieco grymasów wśród fanów, bo nie do końca pasuje do stylistyki zespołu. Trzeba jednak pamiętać, że Drones to album koncepcyjny i ten tekst ma sens - o tym jednak później. Psycho zrobiło na mnie dobre wrażenie i zacząłem nieco niecierpliwiej czekać na pełne dzieło.

Oficjalnym singlem zapowiadającym album stał się Dead Inside - skoczny, popowy numer z rewelacyjnym rytmem, który jest spadkobiercą Madness i Panic Station, ale moim zdaniem, jest od nich lepszy. Może chodzi tu o więcej gitarowych wstawek? Może to ta solówka? A może ten rytm? Ten prześwietny, wgryzający się w mózg rytm? Tak czy siak, coraz lepiej. Oba utwory doczekały się tzw. lyric videos, zaś dalsza promocja płyty polegała na udostępnieniu kolejnych 4 piosenek jeszcze przed premierą albumu, z których każda również otrzymała stosowny filmik.

Mercy obniża loty, to taka przyjazna dla radia piosenka z echami hitowego Starlight. Nic strasznego, ale mnie nie porwało. Na szczęście dwa kolejne numery pokazują siłę Muse jako dobrego, rockowego składu. Najpierw atakują Reapers (ze świetną, wzorowaną na koncertowych improwizacjach, końcówką), a potem nadchodzi The Handler, który bez wątpienia jest najlepszą kompozycją zespołu od lat. Jest moc, melodia i mięknące membrany. Niestety, po takim punkcie kulminacyjnym, dalej może już być tylko gorzej. Defector jeszcze wpisuje się w poetykę nowego-starego rockowego Muse, ale następujące po nim Revolt (zbyt gładkie, zbyt oczywiste, choć chwytliwe) i Aftermath (nudna pościelówa na wzór słabego Guiding Light z przypominającą U2 gitarą na starcie) obniżają loty całego albumu. Na sam koniec panowie serwują słuchaczowi The Globalist - dziesięciominutowy utwór dzielący się na wyraźne trzy części: westernowy, melancholijny początek, brutalne 2 minuty rockowej machiny w środku (rewelacyjne, ale pozostawiające ogromny niedosyt) i spokojne zakończenie będące kalką finału United States of Eurasia. Historię zamyka harmonijny wielogłos bez żadnych instrumentów. Takie napisy końcowe...

No właśnie. Napisy końcowe do czego? Do 50-minutowej opowieści o opresyjnym państwie, o wpadaniu w tryby wielkiej machiny, o zniewoleniu, o otrzeźwieniu, o stawianiu czoła przeciwnościom losu, o walce, i w końcu - o wolności. Po eko-terrorze, złym kapitalizmie i oporze wobec polityki, które to motywy zajmowały Muse na dwóch poprzednich płytach, taki klasyczny, podporządkowany narracji koncept album wydaje się być naturalnym krokiem. I w tę historię też wpisuje się "your ass belongs to me", które w stronę głównego bohatera wykrzykuje kubrickowski sierżant.

Drones to krok w dobrą stronę. Co prawda na 12 ścieżek mamy tylko 9 nowych utworów (wstępu w wykonaniu sierżanta, przemówienia JFK z gitarą w tle i kawałka tytułowego do pełnoprawnych piosenek nie zaliczam), ale za to 5 z nich jest naprawdę dobrych, 1 jest niezły, a trzy gorsze. Do Drones będę na pewno wracał, za jakiś czas też z pewnością postawię sobie ten album na półce, bo wstydu zdecydowanie nie ma, oj nie. Jak tak dalej pójdzie, to za 2-3 lata Muse wróci do wysokiej formy z początku XXI stulecia.

fsm
10 czerwca 2015 - 22:05