Moja historia gier platformowych - część 2 - GeneticsD - 7 sierpnia 2015

Moja historia gier platformowych - część 2

Pierwsza część mojej historii gier komputerowych obejmowała jedynie produkcje od 1984 do 1993 roku. Chociaż wydawało mi się, iż te kilka gier, które przedstawiłem to całkiem spora ilość jak dla mnie, człowieka, który nie mógł być na bieżąco z grami z tamtych lat. Jakże się myliłem. W komentarzach uświadomiliście mnie, że tych wspaniałych, prostych gier jest znacznie więcej niż sądziłem. O niektórych tytułach czytałem po raz pierwszy, a potem przejrzałem materiały video w internecie.

Z tego miejsca chciałbym podziękować tym wszystkim, którzy udzielili się pod poprzednim artykułem, ale to nie koniec Waszej „pracy”, bo teraz przed Wami lata 1994-2004. Liczę na komentarze i dyskusje. Sam wybrałem dokładnie sześć pozycji, które zmieniły moje postrzeganie świata gier i wkrótce przeniosły mnie z niewinnej zabawy, coraz dalej ku geekowskim zgłębianiu nowych wiadomości. I chociaż do dzisiaj nie mogę siebie nazwać specjalistą w tej dziedzinie (i chyba nigdy nie będę mógł z racji na obszerność branży) to zapraszam Was do kolejnego tekstu o grach przeszłości.

Rzut nr 2, czyli o grach, z którymi miałem styczność jako młody pochłaniacz nieznanych światów.

Fanfary dla pierwszego uczestnika naszego konkursu. Na scenę wychodzi Blackthorne prosto ze studia Blizzard Entertainment (wcześniej Silicon & Synapse), które dzisiaj jest jednym z najbardziej znanych na świecie. Ich marka rozpoznawalna jest wszędzie. Pora zgłębić od czego zaczynali.

Blackthorne zostało wydane na komputery z systemem DOS, Mac OS, a także wkrótce na SNESa oraz GameBoy Advance. Całkiem pokaźne zestawienie, nie sądzicie? Tym bardziej, że Blizzard wtedy dopiero zaczynał swoją przygodę. Miesiąc przed wydaniem opisywanej gry, światło dzienne ujrzała także produkcja Warcraft: Orcs & Humans, które sprzedało się w ponad milionie egzemplarzy, ale nie o tym teraz.

Główny wątek fabularny opowiada o losach planety Tuul, która została zaatakowana przez groźną armię trolli pod wodzą Sarlaca, czarnoksiężnika (nie z Oz). Wszystkie krainy zostają wkrótce opanowane przez wrogów, a potężny (do tej pory) król Vlaros ustępuje. Ma na całe szczęście w zanadrzu jeszcze jedną sztuczkę, a raczej małego asa w rękawie. Wie, że nie odzyska już życia swoich podwładnych ani swojego, jednakże decyduje się, aby wysłać swojego nowo narodzonego syna na Ziemię. Przekazuje mu misję zemsty, ale to dopiero w odpowiednim czasie. Ciekawym zabiegiem jest tutaj wprowadzające intro, które zostało wykonane w należyty sposób i kiedy oglądamy je, nawet dziś, nic nie stoi na przeszkodzie, aby zachwycić się kunsztem artystycznym twórców. Przepaść w postaci ponad dwóch dekad nie ma w tym momencie żadnego znaczenia. No cóż, jednakże nie ma co tutaj słodzić autorom, ponieważ fabuła jest prostsza niż droga stąd dotąd, ale ma swój urok. Tym bardziej, iż w platformówkach po co nam więcej? Sterujemy herosem, którego w przeszłości spotkało coś okropnego, mamy misję do wykonania i to tyle. Potrzebujemy większej motywacji? Perypetii? Ależ skąd! To nie ten rodzaj gry.

A więc tak jak wspomniałem, twórcy potraktowali fabułę trochę po macoszemu, ale nic to, ponieważ w sposób konkretny przyłożyli się do zręcznościowego charakteru produkcji. Na prawdę. Trzeba mieć tutaj złote nerwy oraz dupę ze stali, żeby wysiedzieć spokojnie przed monitorem, kiedy giniemy po raz kolejny i kolejny. Kiedy dzisiaj grywałem sobie trochę w tą produkcję z początku myślałem, że wyjdę z siebie, a potem stanę obok. Mozolność i toporność poruszania się głównego bohatera dobijała mnie niemiłosiernie. Miałem wrażenie, że z jednej strony planszy na drugą idzie on kilka godzin i nie żeby truchtał, czy szedł niczym Korzeniowski. O nie! On dumnie kroczy z wysoko uniesioną głową. Eh... Tyle zjedzonych nerwów. Tyle wyrwanych włosów z głowy. Na całe szczęście wkrótce się to odmieniło i przestałem zauważać sposób chodzenia postaci. Może po prostu przez to, iż plansze stały się ciekawsze, a je niejednokrotnie musiałem się zastanowić, czy iść w lewo, czy w dół, czy w górę. I tutaj pojawia się największa bolączka jest produkcji. Nie posiada ona side-scrolla, czyli ekran nie przesuwa się wraz z przemieszczaniem się bohatera. (Dlatego nie biegałem!) Jak można było?!!!11!! Przez to często wpadałem w pułapki zastawione przez przeciwników lub w samych przeciwników. Ładnie sobie biegnę, wychodzę z planszy i BAM! HEADSHOT! Utrudnia to rozgrywkę, tym bardziej, iż stan gry zapisuje się wyłącznie w punktach kontrolnych, które często są od siebie oddalone sporym kawałkiem mapy. Kilkukrotnie wyłączałem grę, ponieważ umierałem zaraz przed kolejnym etapem, ale w końcu wracałem. Czemu? Produkcja ta to spore wyzwanie. A który geek, czy nerd nie chciałby zaliczyć tej zacnej gry do swojej półki ukończonych dzieł?

Zapamiętajcie ten tytuł, bo warto.

Kolejną produkcją, która wkupiła się w moją pamięć jest historia szalonego królika. Zawsze przypominał mi taką króliczą wersję Sylvestera Stallone'a. Wielka spluwa, przepaska na czole. Kto wie, może twórcy się tym trochę kierowali albo to po prostu mój wymysł. W każdym razie dzieło zostało stworzone przez Epic Games na komputery PC z systemem Windows. Jazz Jackrabbit odniosła na tyle duży sukces, iż stworzono kolejne odsłony, a później całość urosła w pokaźną serię o trochę naćpanym króliku. W drugiej części naszym kompanem jest czerwony królik, który...już nie przypomina gwiazdy Hollywood, a raczej typowego menela spod sklepu w Wilkowicach.

Wróćmy jednak do pierwszej części tego cyklu, która pokazała ponownie, iż w kwestiach grywalnych platformówek nie potrzebujemy wiele motywacji do prowadzenia rozgrywki. Fabuła jest iście schematyczna, rodem z Mario. Jednakże zamiast smoka mamy żółwia, zamiast hydraulika napakowanego królika, a księżniczkę zastępuje...królicza księżniczka. Eh... No i oczywiście to my jako zbawca planety, układu, galaktyki i wszechświata musimy stawić czoła podstępnemu Devanowi Shella oraz jego sługusom. Sława i pieniądze czekają na nas na samym końcu. Aha, no i także miłość księżniczki.

Na to, że gra jest krótka nie można narzekać, bo prawie sto poziomów to konkretna liczba. Tym bardziej na tamte czasy. Powiedziałbym, że trochę nawet zbyt dużo, ale to już chyba zależy osobiście od każdego z nas. Podając przykład. Skyrim. Niektórzy nie przebrnęli przez wszystko, nie poznali całej historii, nie odszukali wszystkich dostępnych miejsc. Skończyli na pięćdziesiątej godzinie i tyle. Natomiast z drugiej strony pojawiają się ludzie, którzy z uporem maniaka po dziś dzień grają, a na każdej swojej postaci mają co najmniej osiemdziesiąt godzin wyrobionych. Podobnie jest w Jazz Jackrabbit.

Ja miałem dość krótki romans z tą grą, ponieważ przytłoczyła mnie właśnie długość rozgrywki. W pewnym momencie poczułem znużenie na tyle, iż przestawałem zbierać wszystkie punkty i zabijałem tylko tych przeciwników, którzy zastawiali mi przejście dalej. W końcu stwierdziłem, że to bez sensu. Dzisiaj po ponownym powrocie do gry, po raz kolejny z wielką chęcią przeszedłem pierwsze poziomy. Wielokolorowa grafika, nie tak banalne projekty postaci i przedstawionego świata, sporo elementów do zebrania. Zwieńczeniem produkcji jest genialny soundtrack. Mógłbym go słuchać, aż przeżre mi mózg na wylot. Również to sprawia, iż czuję się niczym niepokonany Stallone, połykający kolejne wioski bez zadrapania, a przy tym dobrze się bawiąc.

Małym, ciekawym elementem jest bonus w produkcji w postaci poziomu w 3D. Biegniemy wtedy królikiem po ulicy i zbieramy kryształy, omijając przeciwności losu. Możliwe, iż na tamte czasy to był niezły wyczyn. Dzisiaj już żadne dziecko się tym nie zachwyci. To nie znaczy, jednak, że macie nie pokazywać tego typu produkcji młodszemu rodzeństwu. Istnieje tu możliwość kooperacji, więc... Na co jeszcze czekacie?!

Wydana w 1995 roku produkcja Rayman rozpoczęła długą podróż, która trwa do dziś. Pierwsza gra z tak długiej serii zawsze będzie zapamiętana przez graczy, a na samą myśl o niej kręci się łezka w oku. Gracze, którzy mogę porównać sobie pierwszego Raymana z tym ostatnim Rayman Legends wiedzą o czym mówię. Ta przepaść pomiędzy obiema produkcjami jest ogromna i niesamowita. A może ogromnie niesamowita? Oby dwie gry łączy jednak fakt, iż można przesiedzieć przy nich sporą ilość czasu i nie poczuć, iż był to czas stracony. Idealna w swojej prostocie platformówka to już mały krok w przód zaraz po Jazz Jackrabbit.

Pierwsze egzemplarze ukazały się na PSX (Tutaj niegdyś prowadziłem rozgrywkę) oraz Atari Jaguar. Ukazała się później na wielu innych platformach, pośród których były także komputery z systemem DOS.

Rayman to produkcja, która na dobre skierowała platformówki w stronę baśniowych przygód w kolorowych światach, gdzie po okresie wielkiego dobrobytu zapanował chaos i zwątpienie. Od tamtego czasu właśnie powstało wiele gier o podobnych charakterze. A gdzie podziały się te podobne do Another World? Przepadły, zmieniły gatunek. Na szczęście współcześnie możemy odnaleźć kilka ciekawych pozycji, które są pozbawione tej bajkowej otoczki, ale o tym kiedy indziej.

Podobnie jak w przypadku swoich poprzedników, Rayman nie stawia na innowacyjność i rzuca nas w historię walki z największym złem tego świata. Mr. Dark to nasz główny antagonista, który porwał mieszkańców Krainy Snów zwanych Electoonami. Następnie uczynił z nich swoich podwładnych. W krainie zapanował głód, chaos, kłamstwo, oszczerstwa, rasizm... Wszystko to za sprawą uwięzienia Wielkiego Protona, który do tej pory trzymał w ryzach zło otaczającego świata. Znowu ratowanie na ogromną skalę, a nam się to nie nudzi. Dziwne. Każdy z nas chce być herosem?

Ciężko określić, czym do końca jest główna postać, ale wiemy tyle co widzimy. Jedna duża kulka, odpowiadająca za tułów, jedna trochę mniejsza to głowa. No i nie zapominajmy o lewitujących częściach kończyn. Nie wiem, jak to wszystko trzyma się kupy, ale dzięki temu nasz mały bohater może zadać obrażenie przeciwnikowi na odległość, gdyż wyrzuca przed siebie swoją zaciśniętą pięść. Dodatkowo możemy również wolniej opadać poprzez wytwarzające się śmigło z włosów Raymana. Zawsze miałem problem, czy to włosy, czy uszy. Jeżeli włosy to dlaczego jest ich tylko kilka? A jeżeli uszy to dlaczego jest ich aż kilka? Cóż. Gry video. Tego nie ogarniesz.

Na całe szczęście w produkcji istnieje side-scroll, dzięki któremu możemy chociaż trochę przewidzieć, co nas zaraz spotka. Jest to ważne z tego względu, iż przemierzając różne krainy ( Las Marzeń, Muzyczna Kraina, Niebieskie Gór, Obrazkowe Miasto, Jaskinia Skorpiona, Ciasteczkowy Zamek) ciągle napotykamy na całe oddziały przeciwników. Mało tego. Jeżeli stoimy za długo w jednym miejscu mogą się oni odrodzić. Nie da się, więc wyjść i zjeść obiad bez robienia pauzy. Wielki był to ból dla mnie podczas gry na PSX.

Połowa gier za nami, a ja mam do Was pytanie. Mielibyście ochotę zainwestować w jedną ze starych konsol, kilka gier i powspominać stare dzieje? Czy może zostawiacie wspomnienia dokładnie tam, gdzie są?

Następna produkcja to gra, w którą właściwie zagrałem jako pierwszą. Wszystko to działo się na konsoli PSX. Ona z kolei śni mi się do dzisiaj po nocach. Wydana w 1996 roku gra Crash Bandicoot była tylko i wyłącznie exlusivem na wspomnianą wcześniej konsolę od studia, które istnieje do teraz i nieźle sobie radzi. Naughty Dog. Nie mówi to Wam nic? A seria Uncharted lub The Last of Us? To oni są odpowiedzialni za te produkcje, tak jak i za stworzenie Crasha.

Najpierw rozwiejmy więc wątpliwości, co do samego protagonisty. Nie jest to żaden rudy lis albo jeż. To zwierze to jamraj pasiasty. Fakt trochę ustylizowany na wygląd człowieka, ale torbacz to torbacz. A co się powinno Wam kojarzyć z torbaczami? Australia! Brawo! I właśnie na archipelagu Wumpa Islands niedaleko Australii mają miejsce wydarzenia, które opisuje historia gry. Główny wątek fabularny kręci się wokół wcześniej wspomnianego Crasha, który zostaje stworzony przez Dr Neo Cortex'a. Cortex po zmutowaniu zwierzęcia chce zapanować nad nim, jednakże nie udaje mu się to, gdyż Crash zdecydowanie wcześniej ucieka z laboratorium. Jeszcze przed ucieczką postać słyszy plany naszego antagonisty. Jak na zły charakter przystało, chce on zdobyć świat, tym razem za pomocą zwierząt-mutantów, a także wykorzystać do niecnych celów Tawne, samicę jamraja, na której zależy Crashowi. Eh...Dużo tłumaczenia, a fabuła po raz kolejny prosta, niezobowiązująca i chociaż ratujemy świat, to nie przywiązujemy do tego dużej wagi. W poczynaniach naszego przyjaciela będzie nam pomagał duch-maska Aku-Aku.

Nie muszę chyba Wam uzmysławiać jak bardzo wciągnęła mnie ta produkcja. Postać Crasha, rajska wyspa, trud, przeciwnicy, zdolności to wszystko przyciągnęło mnie na taką skalę, iż za wszelką cenę chciałem pobić Cortexa. Kiedy tylko na ekranie telewizora wyświetlała się jego twarz od razu czułem strach, którego nie miałem zamiaru okazywać przeciwnikowi. Była to dla mnie pierwsza gra, gdzie immersja podkręciła mi się na maksymalne obroty. Przeżywałem każdą śmierć, cieszyłem się z każdej kolejnej rozwalonej skrzynki i wielką frajdę sprawiała mi przejażdżka na guźcu.

Gra została podzielona na dokładnie trzy wyspy, na których przyjdzie nam stoczyć bój. Na każdej z tych wysp było kilka poziomów do ogrania, a ostatni przewidywał walkę z największym bossem, mistrzem zła, panem ciemności Dr Neo Cortexem. Cóż. Jak się okazało gra była dla mnie satysfakcjonującym wyzwaniem, gdyż okazała się na tyle trudna, abym nie nudził się oraz na tyle łatwa, aby szlag mnie nie trafiał, kiedy ginąłem po raz kolejny. Nawet w momencie kiedy byłem już zły na grę i szukałem tylko wymówek, że tego się nie da przejść, bo to twórcy coś skopali, a nie ja popełniam błąd, to w dalszym ciągu kolorowa grafika 3D oraz świetne udźwiękowienie przyciągało mnie z powrotem. Czasem trwało to kilkanaście minut, ale wreszcie dawałem się znowu przekonać.

Kiedy dzisiaj patrzę na różne gameplay'e z tej gry i widzę, że cała rozgrywka zajmuje prawie 2 godziny to zaczynam się zastanawiać, co ja tak bardzo robiłem źle, że zajmowało mi to o wiele więcej. Na prawdę nie jestem w stanie określić ile godzin ogólnie przegrałem, ale do momentu, kiedy mój PSX uległ zniszczeniu była to jedna z pierwszych pozycji na mojej liście: „W co pograć dzisiaj?”. Nie wiem też dlaczego, ale chociaż kiedyś te gry były trudne, krótkie to ciągle się w nie „ciupało” bez myśli o znużeniu. Dzisiaj pogram kilkanaście godzin w jedną produkcję i ochota przechodzi. To ja stałem się wybredny? Czy to rynek teraz jest za duży przez co ciągnie mnie do innych dzieł?

Kolejna gra z mojej listy opowiada historię kota. Na prawdę nigdy nie sądziłem, że będę grał, a tym bardziej zachwycał się produkcją o tym zwierzęciu. Czemu? Z jednego prostego powodu. Nie lubię kotów. No, ale cóż. Dzieło wydane w 1997 roku pod tytułem Kapitan Pazur ukoiło me serce i sprawiło, że polubiłem tego bohatera.

Od czego by tu zacząć? Może od tego, co najbardziej lubię, czyli zacznijmy od fabuły. No i wreszcie się doczekaliśmy na historię, w której nie ma szlachetnej walki o miłość oraz wyzwolenie spode złego mieszkańców danej krainy. Dziękuję Wam twórcy z Takarajimasha Group, bo już powoli traciłem nadzieję. Tym razem nasz protagonista jest obłudnikiem. Pirat, który rządzi niepodzielnie na Siedmiu Morzach to idealny fundament pod dobrą przygodę, ale jak to z reguły ma miejsce w tego typu historiach, najpierw zaczynamy od klęski. Za głowę kota zostaje wystawiona bajeczna suma miliona złotych monet. Wszyscy łowcy głów od razu łaszą się na to by zatopić w nas swoją szpadę. Nikomu się to nie udaje, dopóki na naszej drodze nie staje La Rauxe, nikczemny, potężny i bezlitosny pies zdolny obalić każdego swoją łapą. Nie zabija nas, a zatapia nam statek i wraz z załogą wtrąca do lochu. I w tym momencie mamy zawiązanie akcji, podczas którego odnajdujemy list niedawnego więźnia oraz kawałek mapy. List mówi o Amulecie Dziewięciu Istnień, a fragment mapy ma prowadzić do niego. Co nam da ten amulet? Według listu jest to wieczne życie. Któż nie chciałby żyć wiecznie? Do takich osobistości nie należy nasz Kapitan, a więc zmotywowany ucieka z lochów i udaje się na największą zbójecką przygodę swojego życia. I to mi się podoba! Bez tłumaczenia o szlachetnych zamiarach. Jak pirat to pirat, a nie biedny, mały kotek ratujący całe uniwersum.

Naszym głównym celem jest oczywiście odnalezienie kawałków mapy, ale nie myślcie, że będziemy chodzić sobie wolno i szukać jakiejś tam części papieru. Po drodze czekają na nas przeciwnicy, którzy niejednokrotnie sprawią nam problem, gdyż produkcja jest satysfakcjonująco trudna. Nie zabraknie również złota, czy drogocennych klejnotów do zebrania, czyli wszystko to co piraci lubią najbardziej. Brakuje tylko rumu. Oprócz przeciwników czekają również na nas pułapki oraz przeszkody. Pamiętajcie, iż do dyspozycji mamy jedynie szpadę, pistolet oraz … DYNAMIT! Oj tak. Można wysadzić, co nieco w tej grze. Możemy się posługiwać również magicznymi zaklęciami, ale to raczej wyjątek od reguły, który nie zawsze jest konieczny.

Produkcja składa się na czternaście leveli, z których każdy to całkowicie inna bajka. Nowe otoczenia, przeciwnicy, pułapki, a także postacie neutralne, które nie raz mają coś śmiesznego do powiedzenia. Na tej grze powinno się wzorować kolejne platformówki. Spójrzmy tylko na grafikę, która chociaż nie jest najwyższej jakości to po dziś dzień jest przyjemna dla oka. Całość zamyka genialne udźwiękowienie, nadające przygodzie smaku poszukiwacza.

Nawet teraz, kiedy wracam do tej produkcji po latach wciąż bawię się świetnie, a to chyba jest najważniejsze w grze, prawda?

Ostatnią grą, którą chciałem Wam przedstawić jest Donkey Kong Country 2: Diddy Kong's Quest. Produkcja została wydana w 2004 roku, po tym jak pierwsza część tej serii okazała się lekkim niewypałem. Nie mówię, że była zła, ale po prostu wiele jej brakowało. Tutaj w tej części poprawiono wiele, zaczynając od grafiki, muzyki, a także kończąc na ciekawym rozwiązaniu mechaniki gry. Dodatkowo produkcja jest o wiele dłuższa od poprzedniczki, co sprawia, iż nie czujemy, że twórcy wyłudzili od nas pieniądze.

Ponownie mamy do czynienia z fabułą odrobinę inną niż tą schematyczną rodem z Mario. Wątek fabularny jest jednak również dość prosty, bo po co tak naprawdę coś więcej? Zaczyna się od porwania Donkey Konga przez K.Rolla. My jako Diddy Kong wraz z miłością życia, Dixie zamierzamy uratować przyjaciela z rąk niegodziwca.

Cała produkcja na początku nie zachwyciła mnie. Z jakiego powodu, więc po nią sięgnąłem? Chyba głównie z tego powodu, iż jeszcze nie grałem w grę, gdzie steruje się małpą. Niezbyt ciekawa motywacja, co? Taka jest niestety prawda. Przyciągnęła mnie sama postać i oprawa graficzna. Sama zabawa była całkiem niezła, ale nie różniła się dla mnie od innych platformówek. Dopiero po wgryzieniu się w rozgrywkę na dobre zacząłem czerpać radość z niej całymi garściami.

W grze zbieramy sporą liczbę różnych rzeczy. Od bananów przez monety, a kończąc na dodatkowej ilości życia. Podczas przechodzenia kolejnych plansz, klasycznie już, skaczemy po głowach przeciwników. Uśmierca to ich, jednakże nie czujcie się górą, ponieważ niejednokrotnie możecie zostać zaskoczeni jakimś nieprzewidzianym ruchem. Ciekawym elementem są również zmienne warunki pogodowe, których wcześniej nie doświadczyliśmy.

Produkcja Donkey Kong zamyka zestawienie w dzisiejszym artykule, a ja ponawiam swoje pytanie. Jakie gry z tego okresu zapadły Wam najbardziej w pamięć?

Jeżeli nie czytałeś poprzedniego artykułu serdecznie zapraszam TUTAJ!

GeneticsD
7 sierpnia 2015 - 21:49