Recenzja filmu Karbala - Polacy w Bitwie o City Hall - DM - 12 września 2015

Recenzja filmu Karbala - Polacy w Bitwie o City Hall

W kwietniu 2004 roku, w irackim mieście Karbala rozegrała się największa bitwa z udziałem polskich żołnierzy od czasów II wojny światowej. Dramatyczną obronę ratusza, którą nazwano później „bitwą o City Hall” możemy obejrzeć właśnie w filmie Krzysztofa Łukaszewicza, który to przez rozmach i tematykę media bardzo chętnie nazywają  „polskim Helikopterem w ogniu”. Czy rzeczywiście Karbala dorównuje dziełu Ridleya Scotta?


Sam reżyser unika takiego porównania, tłumacząc się nieporównywalną różnicą w budżetach obu produkcji - nie da się jednak ukryć, że Black Hawk Down bardzo silnie wrył się w pamięć twórcom Karbali. Niektóre sceny są wręcz dokładną kopią 1:1 z filmu Scotta, np. czytanie książki w śmigłowcu, niedoświadczony wojak ogłuszony wybuchem granatu RPG, czy najbardziej oczywiste ujęcie - wyczerpani bitwą żołnierze biegną w zwolnionym tempie do bazy. Obok tego mamy jeszcze podobną kolorystykę całego obrazu, montaż i trochę nieudolną podróbkę ścieżki dźwiękowej. Nie są to jednak wady filmu - jak już się na czymś wzorować - to na najlepszych i bardzo dobrze, że wybrano właśnie Helikopter w Ogniu.

Karbala opowiada o obronie miejscowego ratusza - City Hall, w której brało udział około 30 polskich i 20 bułgarskich żołnierzy. Grupa dowodzona przez kapitana Grzegorza Kaliciaka przez trzy dni odpierała zaciekłe ataki irackich rebeliantów, którzy tylko pierwszej nocy stracili około 80 ludzi - Polacy odnieśli jedynie niegroźne obrażenia. Przez wiele lat wydarzenia te owiane były tajemnicą i dopiero cykl reportaży w prasie ujawnił, że oficjalna wersja, wg której to iraccy policjanci obronili ratusz - nie ma nic wspólnego z prawdą. Wielu uczestniczących w bitwie żołnierzy wciąż nie doczekało się żadnego odznaczenia czy uhonorowania za swoją postawę w boju. To właśnie film Łukaszewicza stara się oddać hołd im i wszystkim innym służącym w Iraku.

Pierwsza polska, pełnometrażowa produkcja o konflikcie XXI wieku to naprawdę dobre kino wojenne, choć niestety nie pozbawione paru wad. Obraz jest przede wszystkim bardzo wiarygodny - nie ma zbędnego efekciarstwa tanim CGI, nie ma udawania, że Gorzów to Irak, a Kałasznikow to Beryl. Wszystko wygląda tak jak powinno. Ekipa część zdjęć nakręciła w Jordanii, a samą bitwę w… Warszawie na Żeraniu, ale dekoracje zostały przygotowane naprawdę rewelacyjnie, nie zauważamy różnicy kiedy akcja przenosi się z kraju do kraju. Film bardzo trafnie odtwarza rzeczywistość służby polskich żołnierzy w Iraku podczas pierwszych zmian.

Bohaterowie podkreślają, że są na misji głównie po to, by mieć z czego spłacać kredyty, a na boku kwitnie handel sprzętem z Amerykanami, by później wystawiać go na aukcjach internetowych. Obok takich drobiazgów zobaczymy dość znaną sprawę nieprzystosowanych do warunków bojowych Tarpanów Honkerów, z których wyśmiewają się Amerykanie, a Polacy próbują rozpaczliwie udoskonalić, montując deski zamiast szyb czy wieszając kamizelki kuloodporne na drzwiach. Równie przekonująco wyglądają wszelkie wymiany ognia, pełne komunikatów radiowych i ostrożnego celowania zza zasłony. Sceny batalistyczne przewijają się przez film w doskonałych wręcz proporcjach - nie mamy ani wrażenia zbyt długiej, nieprzerwanej walki, ani zbędnych dłużyzn czy wrażenia, że akcja nagle siadła. Zobaczymy trudne decyzje, paraliżujący strach pod gradem kul, iracką codzienność - żywe tarcze, zamachowcy samobójcy, pułapki na drogach.

Honkery nie sprawdziły się w twardych realich wojny

To, w czym Karbala nie wypada najlepiej to głównie scenariusz, a właściwie sposób prowadzenia narracji. We wprowadzeniu nie ma w zasadzie przedstawienia bohaterów, po którym moglibyśmy sobie wyrobić o nich zdanie, polubić lub nie. Film kilka razy zaczyna w ciekawy sposób jakieś wątki, by po chwili kompletnie o nich zapomnieć i albo porzucić całkowicie, albo podsumować znienacka na końcu jednym ujęciem. Scenarzyści kompletnie zawiedli też w kwestii humoru. Zamiast wplatać w dialogi słabe kawały z długą brodą, lepiej było po prostu utrzymać poważny klimat przez cały czas.

Łukasz Simlat jako oficer wywiadu wojskowego. Jednym słowem i spojrzeniem dystansuje resztę obsady. Szkoda, że jest tak mało obecny.

Drugą wadą filmu jest obsada aktorska, a raczej jej złe wykorzystanie. Pełni charyzmy, świetnie odnajdujący się w roli żołnierzy Leszek Lichota, Michał Żurawski czy rewelacyjny wręcz Łukasz Simlat jako agent WSI - tajemniczy „X” - migają nam tylko momentami jako drugo czy trzecioplanowe postacie, podczas gdy na główny plan wybija się kompletnie niepotrzebny i słabo zrealizowany wątek oskarżonego o tchórzostwo sanitariusza, w którego wcielił się równie bezbarwny Antoni Królikowski. Nie jestem przekonany też do samego kapitana Kalickiego. Grający go Bartłomiej Topa może za bardzo kojarzy mi się z fajtłapą z serialu Złotopolscy, ale chyba po prostu nie pasuje zbyt do roli dowódcy, za którym żołnierze pójdą w ogień i często też jest tak pokazywany - siedzący gdzieś sam, oddalony od swoich ludzi. Być może taki był zamysł reżysera - pokazanie zwykłego człowieka, który wbrew pozorom zdolny jest do wyjątkowych czynów.

Topa jako dowodzący Kalicki (prawdziwy kapitan nazywał się Kaliciak)

Warto podkreślić, że film powstawał od 2012 roku i pierwotnie główna rola należała do Marcina Dorocińskiego, który jednak zrezygnował z udziału. Zachowane fotosy zdradzają, że niektóre ujęcia trzeba było powtarzać jeszcze raz z nowym aktorem.

Wczesne ujęcia z Dorocińskim jako Kalickim, po lewej Hristo Shopov

Bardzo dobrze wypada za to jego główny towarzysz na planie - bułgarski aktor Hristo Shopov, pamiętny Piłat z Pasji Mela Gibsona. Ma on niestety pecha dźwigać na sobie cały ciężar udziału Bułgarów w bitwie, bo choć ciągle słyszymy o „jego ludziach”, to w czasie akcji nie widzimy praktycznie nikogo z 20 sojuszniczych komandosów.

Pomimo tych niedociągnięć, biorąc pod uwagę polskie warunki i możliwości, Karbala to całkiem dobry film wojenny, który na tle naszych ostatnich dokonań w tym gatunku: Demonów Wojny wg Goi, Operacji Samum, czy niedawnego serialu telewizyjnego Misja Afganistan - tworzy w zasadzie zupełnie nową jakość. To bardzo dobrze, że w końcu zaczynamy dostrzegać naszą obecność w wojnie z terrorem nie przez pryzmat politycznych decyzji i partyjnych przepychanek, a w losie żołnierzy, którzy walczyli na misjach, ich męstwie, odwadze, poświęceniu. Kto wie, ile jeszcze takich historii na miarę polskiego Snajpera czy Ocalonego czekają  na ujawnienie, a pokazanie ich w takiej formie, to chyba najlepszy sposób na pobudzenie w nas patriotyzmu i narodowej dumy!

DM
12 września 2015 - 13:21