Wirtualne samozaspokajanie ambicji - GeneticsD - 20 września 2015

Wirtualne samozaspokajanie ambicji

W życiu każdego gracza w końcu nadchodzi moment przełomowy, podczas którego określa siebie samego, czyli rozpoczyna przynależność do którejś z grup lub wielu grup podobnych sobie. Nie jestem pewien, czy istnieje faktycznie jakikolwiek podział zatwierdzony, którym się operuje przy określaniu graczy, oprócz geek, czy nerd. W internecie można znaleźć kilka filmików, a nawet tekstów, które wyjaśniają te pojęcia, bądź nawet w formie walki przedstawiają wady i zalety, jednych jak i drugich. W moim tekście nie pójdę tym tropem. Podziały graczy można wymyślać na wiele sposobów: od rodzaju produkcji, w które przychodzi im najczęściej (bo nie zawsze) prowadzić rozgrywkę, sposób grania, zachowanie się podczas sesji z dziełem, a także wiele innych.

Odrobinę stereotypu na początek

W tym teście chciałbym podzielić to trochę inaczej. Załóżmy, że wszyscy gracze na świecie tworzą zbiór. Podzielimy go ze względu nie tyle częstotliwość grania, a poziom zaawansowania, określający ilość wkładanych sił, nerwów w produkcje. Od razu wyłonią nam się trzy pierwsze grupy. Pierwsza grupa to niedzielni gracze, którzy bawią się w wirtualnym świecie od czasu do czasu, bez poczucia przynależności do jakiegoś szerszego grona, bez emocji, a często również pozbawiając siebie samych immersji. Od tak pociupać sobie w Call of Duty albo inne produkcje, które nie wymagają ogromnego skupienia się na fabule, postaciach, czy świecie przedstawionym. Druga grupa to całkowici antagoniści, co do poprzednich. Stanowią skrajny człon, dla którego gaming jest praktycznie wszystkim, co ważne w życiu. Oczywiście nie mówię tutaj, że tylko, ale oczywiście w głównej mierze. Istnieje jeszcze trzecia grupa, która jest pośrednikiem pomiędzy dwoma poprzednimi. Raz skłaniają się w jedną, raz w drugą stronę, jak liść na wietrze. Różne są powody przynależności do tej grupy. Może to być brak towarzystwa, które pociągnęłoby w głąb w kierunku skrajnej grupy, niechęć związana z częściowym odcięciem się od innych rzeczy, czy nawet brak wystarczającej ilości czasu. Trzecia opcja jest oczywiście najczęściej spotykana.

Zatem skoro podzieliliśmy już sobie mniej więcej graczy, (Mniej więcej, bo tak naprawdę ciężko jest uściślić cokolwiek. Ktoś przecież może zapytać, co z ludźmi, którzy w ciągu roku szkolnego grają od czasu do czasu, a w wakacje wypalają oczy przed monitorem, bądź telewizorem. Dlatego na podstawie kilku miesięcy ciężko jest określić samego siebie, do której grupy należymy. Nie rozczulajmy się jednak dłużej nad tym i przejdźmy dalej.) przejdźmy więc do drugiej, wspomnianej przeze mnie grupy. Nazwałem ich Grupą Skrajnego Ryzyka Gamingowego. To ich będzie dotyczył artykuł. Od razu zastrzegam, że nie jest to żaden pseudonaukowy tekst, ale wyłącznie moje własne spostrzeżenia po kilku latach przebywania wśród wielu różnych typów graczy oraz sam nim będąc. Jeżeli uważacie, że coś pominąłem, źle oceniłem lub wasze doświadczenie mówi cokolwiek innego, to podzielcie się tym ze mną i zresztą osób w komentarzach. Dyskusja jest mile widziana.

I jeszcze trochę z South Park

Zaczynajmy!

Początkowo wymieńmy sobie, dlaczego niektórzy z nas popadają w strefę zero, czyli do wirtualnej otchłani, która wciąga niemiłosiernie i nie pozwala się wydostać. No chyba, że zużyjecie na to całą manę.

1.Duża ilość wolnego czasu – to oczywiście jest zależne od tego w jakim wieku jest dany gracz, gdyż jak wiadomo, kiedy przybywa nam kolejnych wiosen, nasze życie staje się coraz szybsze oraz wypełnione wszelkiego rodzaju obowiązkami. Niestety łączy się to również z brakiem zainteresowań, które można rozwijać. Nie mówię tutaj, że granie nie może być hobby, ale jest to na tyle specyficzne zajęcie, iż występuje tutaj ogromna potrzeba posiadania czegoś jeszcze. Możliwości jest naprawdę sporo, od szydełkowania, przez rysowanie, pisanie, aż po uprawianie sportu. Często wydaje nam się, że nic nas nie interesuje, ale to tylko dlatego, że nie chcemy się niczym zainteresować. Warto zatem wypróbować wszystkie, nawet najbardziej trywialne lub bezsensowne, pomysły, bo przecież wyszydełkowanie asasyna to jest coś, prawda?

2.Brak odpowiedniego towarzystwa – jest to najbardziej przykry powód, gdyż w dzisiejszych czasach obserwujemy, iż coraz częściej preferuje się „spotkania online” niż na boisku, czy przed blokiem.

3.Geniusz gry video – to chyba najbardziej pozytywny z powodów, gdyż dobrze zrobiona produkcja to powinna być podstawa. Na tej drodze występuje jednak ogromna bariera. Jaka? Od taka, iż podczas tworzenia twórcy powinni dać z siebie wszystko, dodawać easter eggi, wymyślać i łączyć nawiązania sztuki z naszego świata do sztuki ze świata gry. Możliwości jest naprawdę sporo, a przy odpowiednim przyłożeniu się, można stworzyć wiele intrygujących ozdobników. Już nawet nie wspominam o wymyślaniu własnych legend, historii, herosów na potrzeby dzieła. Jaki jest haczyk? Haczyk jest taki, iż gracz również nie powinien lecieć na pałę przez kolejne mapy/plansze, a zatrzymywać się, penetrować, oglądać, podziwiać kunszt artystyczny. Wtedy dopiero wyciągamy pełne 100% z produkcji.

Skoro wiemy już dostatecznie dużo na temat motywacji jakimi kierują się ludzie, może ustalimy dla nich dwie podgrupy. Długo zastanawiałem się na jakiej postawie podzielić tych typowych nołlajfów, bo przecież każdy z nas dobrze wie o kogo chodzi. Internetowe memy są trochę, aż zbytnio przekoloryzowane, gdyż istnieją tam żarty typu:

Wreszcie wpadłem na prosty, ale genialny pomysł. Podzieliłem graczy ze względu na rodzaj produkcji, w które grają najczęściej. Zatem mamy tutaj dwie podgrupy, jedni prowadzą rozgrywkę online, a drudzy przesiadują długie godziny na singlu. Nie bierzcie jednak do siebie tych wszystkich grup, podziałów itp. gdyż przecież jasne jest, iż większość graczy bawi się zarówno online, jak i na singlu w zależności od gry. To tylko mini schemat, który można przyjąć.

Rozpracujmy więc osoby, które spędzają setki godzin na tych samych mapach, online, ze znajomymi, bądź bez.

Po pierwsze chciałem na wstępie usprawiedliwić się trochę. Sam bardzo rzadko pogrywam w tego typu gry, ponieważ zdecydowanie bardziej wolę bawić się na singlu lub we dwie lub więcej osób przy jednym urządzeniu. Taki rodzaj rozrywki odpowiada mi najbardziej. Pojawia się jednak ogromne „ale”. Jak przecież mógłbym pominąć całe rzesze graczy League of Legends, CS: GO, czy innych. Po obserwacji na podstawie moich królików doświadczalnych, jak i samego siebie, stwierdzam, że gry online sprowadzają się jedynie do wbijania tzw. ELO.

Ale co to właściwie jest? No więc powiedzmy sobie tak. Każda z gier ma własną hierarchię, po której gracze mogą się spinać w miarę swoich umiejętności. I tak np. w League of Legends znajdujemy podział na sześć różnych grup, w których mieści się po pięć dywizji. W miarę rozgrywania kolejnych meczy, a właściwie ich wyniku, awansujemy, bądź spadamy w klasyfikacji, co jest oczywiste. A więc to ogólnie wygląda tak.

W CS: GO jest to ponownie inaczej podzielone na zdecydowanie więcej grup.

Ci z Was, którzy nie mają z takimi grami nic wspólnego albo po prostu rekreacyjnie pogrywają od czasu do czasu, nie zrozumieją tej zajadłej walki o każdy kolejny mecz. I ja też jej do końca nie rozumiem, bo przecież fajnie, że są jakieś odznaki, które pokazują poziom moich umiejętności, ale nie jestem w stanie pojąć, jak może to być wyznacznik wartości drugiego człowieka. I nie przesadzam tutaj. Kiedyś w szkołach śmiano się z innego dziecka, bo było rude. Oczywiście do czasu kiedy rudy znalazł kolegów. W końcu na dzielni zapanował spokój, a przeciwnicy poznali, że z rudego to jednak dobry kumpel jest. Teraz wyszydza się innych, bo są w brązie albo w silver IV, a ja przecież mam super uber pro elo global elite fashion.

Ta jakaś chora nagonka zaczęła się najpewniej od czatowania w czasie meczu. Nie ma zbyt wiele czasu, aby pisać epopeje na temat poziomu lamerstwa innych graczy, zatem używa się prostych, szybkich, ale raniących zwrotów: „LOL NOOB” „BOT LAME” „SUCK MY ****” i wiele innych. A potem to już poszło niczym meksykańska fala i w końcu każdy przezwany w ten sposób zaczął nazywać tak innych. Następnie przeniosło się to do świata rzeczywistego i voila! Według mnie to zdecydowanie chora sytuacja, gdyż gry powinny bawić oraz łączyć ludzi, a nie ich rozdzielać, czy doprowadzać do szału. Taka chyba była sama początkowa koncepcja ojców branży gier video, co nie?

Równie często następują konflikty na bazie tzw. mikropłatności, czyli w przybliżeniu kupowaniu skórek do postaci, czy broni. „Ja mam legendarną skórkę do Fiory, a ty nie. LOL. Lama i debil.” Dla ludzi trzeźwo myślących tego typu zdanie wydaje się całkowicie idiotyczne, ale są też tacy, którzy uważają to za normalne.

Mowa nienawiści! Mowa nienawiści wszędzie!

A więc krótko podsumowując, gry, w które można się bawić przez internet z innymi ludźmi to naprawdę świetny pomysł, ale wokół pełno idiotów, którzy nadinterpretują rozrywkę i sprowadzają to do poziomu życia oraz śmierci. To masochistyczne wbijanie kolejnych rang służy jedynie za atak na nielubianego znajomego albo onanizację własnego ego, czyli można więc powiedzieć, iż mamy tutaj do czynienia z cyberzaspokajaniem, które można też podciągnąć pod wulgarne, chamskie komentarze, gdziekolwiek w internecie spojrzymy.

Popatrzmy teraz na drugą podgrupę, która zadowala się prowadzeniem rozgrywki w samotności. Tutaj już przestaje mieć znaczenie to co myślą inni, a swoimi emocjami związanymi z grą, gracze dzielą się tylko ze wtajemniczonymi w świat przedstawiony osobami, gdyż po prostu nie ma sensu opowiadać komuś o czymś, o czym kompletnie nie ma pojęcia. Postanowiłem rozróżnić tutaj kilka różnych dziedzin masochizmu jakimi często odznaczają się singlowcy. Aha, nie myślcie jednak, że możliwa jest przynależność do jednej dziedziny. Po prostu każdy cybermasochista ma od czasu do czasu ochotę na odrobinę inny rodzaj produkcji i przecież nikt im nie zakaże, prawda?

  • Pierwsza grupa, można powiedzieć wiodąca, to ludzie, którzy grają w trudne rozgrywki, ale nie Call of Duty na hardzie. Tutaj chodzi o prawdziwy hardcore, czyli mam na myśli oczywiście symulator śmierci, jakim jest Demon's Souls oraz kontynuacje w postaci dwóch odsłon Dark Souls. Sam zagłębiłem się w pierwszy wymieniony tytuł, a dwa kolejne już czekają w kolejce. Co w tych grach jest, że ciągle i ponownie powtarza się rozgrywkę? Te same lochy, katakumby, cmentarzyska, po kilka razy. Ogromne wyzwanie i poczucie spełnienia po zabiciu mocarnego, gruboskórnego bossa? Ostatnio Lords of the Fallen zostało ochrzczone polską odpowiedzią na Dark Souls i po kilkunastu godzinach grania zgadzam się, a Wy? Może Doom na poziomie Nightmare?

  • Druga grupa składa się z osób, które cenią sobie trudność rozgrywki, ale nic nie pociąga ich bardziej niż otwarty, rozległy świat z milionem jaskiń do spenetrowania oraz miliardem skrzynek do otwarcia. W tym miejscu aktualnie prym wiedzie Skyrim oraz Wiedźmin 3. Macie inny pomysł? Wracając, jednak do tematu ten rodzaj masochisty kocha ogromne przestrzenie i stojąc na wierzchołku góry uwielbia czuć wiatr we włosach, patrząc w oddali na miejsca jeszcze nieodwiedzone. Odkrywcy! Oto kim są Ci gracze.

  • I oto mamy możliwość powiedzieć coś o ludziach, których kompletnie nie jestem w stanie pojąć. Jak do poprzednich dwóch grup zaliczam się bez żadnego gadania, to tutaj nie chciałbym się nigdy znaleźć. Mamy do czynienia z osobami spędzającymi ogromne ilości godzin nad symulatorami. Wiecie jakie jest moje zdanie? Chociażby nie wiadomo jak długa i trudna produkcja by była, wreszcie MUSI się skończyć. MUSI! Jeżeli się nie skończy, znuży graczy, straci na wartości. Ludzie przestaną ją pragnąć. Po ukończeniu gry mamy czuć ból w klatce piersiowej i chociaż jest to nieprzyjemne to jak najbardziej konieczne. Każdy rozdział należy zamknąć. W symulatorach przez 10 lat można jeździć jednym i tym samym ciągnikiem, ciężarówką, czy ciągle sterować tymi samymi simami. Dla mnie ślęczenie kilkaset godzin przed grą, gdzie praktycznie nic się dzieje jest nie do pojęcia. Radioaktywny masochizm!

  • Dotarliśmy do ostatniej bazy. Ostatni, najbardziej nieogarnięci ludzie, ale najmniej liczni. Tutaj przedstawiony jest masochizm w czystej postaci! Mianowicie mam na myśli graczy, którzy przechodzą bardzo długie crapy. Na prawdę, nie ma nic bardziej porąbanego niż zmuszać się do ogrywania gier typu Limbo of the Lost. Długie, nudne. Prowadząc rozgrywkę, aż czuje się kolejne baty na plecach, pot mieszający się z krwią i sierpowe prosto w twarz. To musi być ból! A im się to podoba. Ci wirtualni masochiści jeszcze się cieszą. Nie do wyobrażenia.

Jedno pytanie do Was: Jaka gra/seria wciągnęła Was najbardziej?

Podsumowując, w tej podgrupie mamy do czynienia z ludźmi, którzy głównie łechtają własne ego, a jak chwalą się przed kimś to tylko przed znajomym, bawiącym się w tą samą produkcję. Ci ludzie to masochistyczni wyzwaniowcy, odkrywcy. Nie będą w stanie spać, jeżeli będą mieli wrażenie, iż pominęli chociażby jedną lokację, czy korytarz. Chłoną rozgrywkę każdą komórką ciała.

Ujmując cały artykuł w jedynym, gracze mogą się dzielić na wiele grup, ale nigdy nie będą one ściśle ustalone ze względu na ogromną liczbę czynników. Należy więc podział traktować luźno, z dystansem, bo przecież nikt nie powiedział, że człowiek grający w CS: GO nie może przy okazji ciupać w Dark Souls, prawda? Co do Grupy Skrajnego Ryzyka Gamingowego to wiecie już chyba wszystko. Ciekawi mnie tylko, ilu z nas zalicza się do niej. Ja z pewnością, gdyż nie ma to jak przysiąść przy porządnej grze przez ponad sto godzin, co nie? Przykry jest tylko fakt, iż gry zaczynają stanowić odnośnie, gdzie zaspokajamy własne ambicje, a na co innego ich już nie starcza, więc resztę życia traktujemy z bylejakością. Jak pogodzić więc wszystko? Rozwiązanie? Znaleźć jeszcze jedno hobby, któremu będziemy oddawać serce. Innego wyjścia nie ma.

GeneticsD
20 września 2015 - 13:59