Nintendo DS za 30 złotych sprawił mi więcej frajdy niż PS3 za 40 razy tyle - Rasgul - 8 grudnia 2015

Nintendo DS za 30 złotych sprawił mi więcej frajdy niż PS3 za 40 razy tyle

Biję się w pierś i to po stokroć. No może jeszcze z dwa razy więcej. Do pewnego czasu sądziłem i śmiało głosiłem, że gry Nintendo, razem z jego konsolami to dobre zabawki, aniżeli faktyczny sprzęt do grania. Dziś, kiedy o tym pomyślę, jestem w stanie splunąć sobie w brodę - tak bardzo się myliłem.


Zawsze byłem fanatykiem produkcji wydawanych przez zachodnich developerów. Cóż, żyję w końcu w kraju silnie uzależnionym od Stanów Zjednoczonych i jednocześnie chłonącym garściami z jego popkultury. Mocno zapatrzony w tamtejsze tytuły, zapomniałem że czasem warto zerknąć przez ramię za siebie, bo być może właśnie w tym momencie ucieka nam coś niezwykłego. Mi przez dłuższy czas uciekała bogata biblioteka gier stworzonych z myślą o konsolach Nintendo. Gdy myślałem o „Wielkim N” myślałem właśnie o kolorowych hydraulikach z wąsem, jakimiś zestawami dla domowych miłośników fitnessu. Jak się okazało nawet pod tą „cukierkową” lub wstrętnie casualową powłoką schowało się mnóstwo dobrej zabawy, nawet dla „hardkorów”.

W znaczną większość gier zachodnich po prostu gra się tak samo, albo przynajmniej w porażający sposób podobnie. Wystarczy, że chociaż jeden element rozgrywki dobrze przyjmie się wśród ludzi i zaraz ma go piętnaście innych tytułów. Przykłady? System walki żywcem wzięty z Batman: Arkham Asylum w niedawno wypuszczonym Shadow of Mordor. Poruszanie się po dachach i ogólnie „pseudo-parkour” z Assassin's Creed trafił już do wielu produkcji, w tym też chociażby do tego Shadow of Mordor. Od czasów God of War praktycznie każdy slasher, a nawet action-RPG bazuje na podobnym sterowaniu – lekkim oraz silnym ciosie, gamie uników oraz blokowaniu wraz z parowaniem. W dzisiejszych czasach wystarczy, że sięgnie się po jedną produkcję i zaraz umie się grać w masę innych. Twórcy nie wymagają od nas opanowania nowych mechanik, tylko klepią te już sprawdzone. Z jednej strony to dobrze, bo łatwiej jest się przesiąść pomiędzy grami, ale z drugiej ma się te chodzące za sobą uczucie deja vu, bo w końcu “ja już grałem w coś podobnego”. Dodatkowo, prawie każda współczesna gra jest sandboxem, albo twórcy na siłę starają się pakować jego elementy do swojego dzieła. Jeśli otwarty świat jest dobrze wykonany - fajnie, ale zwykle rzeczywistość jest inna. Krainy są puste, a jedyną aktywnością, którą można tam zrobić to szukanie jakichś piórek czy innych znajdziek.

Dokąd zmierzam z tymi przemyśleniami? Wydaje mi się, że wiele „dzieci” Nintendo odbija się od głównego nurtu i zmierza w zupełnie inną stroną. Bierzesz pudełko sygnowane tym wydawcą i wiesz, że czeka cię kompletnie inne doświadczenie (przynajmniej w większości przypadków), a nie kalka kalki będącej kalką innego tworu. Poza tym, ograniczeni przez niezbyt potężne bebechy konsolek developerzy starają się zachęcić do siebie konsumenta innowacyjnością, albo uniwersalną historią opowiedzianą w bardziej liniowy sposób. Właśnie te wszystkie rzeczy zadecydowały o tym, że chciałbym stać się nowym posiadaczem konsolki od Nintendo.

Moja mania osiągnęła swój punkt kulminacyjny jakiś rok temu, kiedy nowa generacja konsol dopiero się rozwijała po niedawnej premierze, a ja zamiast dążyć za trendem nowości, postanowiłem odbić się od niego, by nadrobić kultowe klasyki. Akurat trafiłem w moment, kiedy starsze sprzęty od Nintendo zaczęły tanieć… no prawie wszystkie, oprócz mojego upragnionego 3DSa, który jeszcze wtedy uparcie tanieć nie chciał. Jako, że gotówką nie dysponowałem dosyć sporą, zacząłem szukać jakichś tańszych egzemplarzy Wii oraz zwykłego, poczciwego DSa. Niestety, z racji niepopularności Nintendo jako wydawcy w Polsce, znalezienie jakiejkolwiek w miarę korzystnej oferty było swojego rodzaju wyzwaniem, nawet na naszym “bardzo popularnym serwisie aukcyjnym”. W poszukiwaniach pomagał mi jeden z moich kolegów, który wszystkie polskie strony z ogłoszeniami czy aukcjami zna praktycznie na wylot, ale nawet to nie przynosiło skutków przez dłuższy czas. Dopiero po grubych tygodniach poszukiwań, pewnego pięknego wieczora dostałem wiadomość w której dowiedziałem się, że ktoś wystawił na lokalnej grupie ogłoszeniowej na Facebooku ofertę sprzedaży pierwszego, klasycznego modelu Nintendo DS za grosze, bo za całe 30 zł. Nie obchodził mnie brak pudełka, papierów, czegokolwiek. Ważne, że sprzęt według zapewnień działał i nawet gratis do zakupu dostałbym ładowarkę. Okazało się, że sprzedawca mieszka ode mnie dosłownie kilkanaście kilometrów, więc nie zostało mi nic innego jak podjechać i zobaczyć z czym mam do czynienia.

Cóż, to co zobaczyłem na miejscu ciężko było podpiąć pod stan “dobry”, którym to sprzedawany mi produkt był określony. Pęknięty zawias, sporo zadrapań na obudowie, pożółkły w niektórych miejscach plastik, duża rysa na dolnym wyświetlaczu, brud zalegający tu czy ówdzie… apetycznie to w każdym bądź razie nie wyglądało. Jednakże chęć posiadania DSa wzięła górę. Błyskawicznie doszedłem do wniosku, że przecież na niedogodności wizualne można przymknąć oko (ewentualnie oba), a najważniejszą rzeczą było to, że sama konsolka po prostu działała. W końcu hej, czego mogłem oczekiwać za 30 złotówek? Ostatecznie dałem właścicielowi pieniądze do ręki i jak najprędzej wróciłem do domu, poddać moją zdobycz lekkiej pielęgnacji, a potem pogonić moje Pokemony do walki. Od tamtej pory przy DSie spędziłem mnóstwo godzin i ukończyłem sporo arcyciekawych produkcji, które odkryłem przez to, że akurat w kieszeni miałem wolne 30 złotych. Muszę przyznać, że los płata zabawne figle.

Jestem oczarowany strasznie rozległą biblioteką DSa. Konsolka miała swoją premierę w 2004 roku, a ostatnia gra wyszła na nią jeszcze w tym roku. Fakt, większość tytułów to jakieś śmieszne popierdółki bazujące na licencji jakichś popularnych kreskówek, jednakże wśród tych prostych gniotów kryje się masa prawdziwych pereł. Rozpiętość gatunków jest spora, choć tak jak na takich konsolach jak PS3 czy Xbox 360 dominuje czysta akcja, tak tutaj pełno jest gier logicznych, jRPG czy platformówek. Osobiście kupiłem NDS z myślą o tych dwóch ostatnich rodzajach, ale niektóre produkcje wytężające nasz umysł są skonstruowane w naprawdę dobry sposób, dlatego nie dziwię się że sprzedawały się tak dobrze. One po prostu świetnie bawią, a przy okazji uczą różnych rzeczy. To, co mi się jednak najbardziej podoba to fakt, że deweloperzy podpięci pod Nintendo pamiętają (w większości przypadków) o tym, że tworzą z myślą o urządzeniach przenośnych. Sporo tytułów jest widocznie podzielona na mniejsze sekcje, trwające po kilka-kilkanaście minut, a podczas samej rozgrywki uświadczymy ogromną ilość miejsc do zapisu stanu gry. To takie drobne elementy, ale ułatwiają one czerpanie przyjemności z grania w drodze pociągiem lub autobusem czy też w różnego rodzaju poczekalniach. Gier próbujemy zatem w mniejszych dawkach, przy okazji nie tracąc na jakości zabawy czy też nie gubiąc fabuły. Do tych tytułów na Nintendo DS łatwo usiąść, łatwo też od nich odejść, ale też wsiąknięcie w nie jest równie proste.

Dobry rok lub dwa lata przed tym jak kupiłem DSa, zaopatrzyłem się w PS3, na którym nie spędziłem tyle godzin, ile oczekiwałem. Większość dostępnych tam tytułów miałem przyjemność ograć na komputerze, a tylko niektóre gry ekskluzywne zrobiły na mnie bardzo dobre wrażenie. Głównie przez to, że większość z nich były typowymi, zachodnimi produkcjami, które niektóre elementy robiły trochę lepiej lub w inny sposób niż konkurencja. Za to gry wydane na Nintendo DS są pisane z myślą właśnie o tej konsolce i ciężko szukać ich portów na innych urządzeniach (no chyba, że się korzysta z emulatora). Obydwa ekrany potrafią być wykorzystane w nietuzinkowy sposób, przez co każde kolejne kupowane przez nas pudełko kryje ze w sobie zupełnie inne doświadczenie. Sporo tytułów ochrzczonych przez Nintendo stawia na czystą zabawę i są strasznie oryginalne, nawet jeśli podpięte są pod tę samą markę - chociażby takie Mario. Ich twórcy oddają po prostu tytuły stworzone od serca, które nie mają nas zaskoczyć fajerwerkami graficznymi, a zapaść nam w pamięci jako cudowne przygody. Miałem to przy okazji Radiant Historia, Pokemonów HeartGold, New Super Mario Bros. lub Phoenixa Wrighta, a na liście czeka jeszcze sporo produkcji do ukończenia. W końcu biblioteka DSa ma w zanadrzu 2072 tytuły, z których dobra setka to perełki godne ogrania. Kiedy ja to wszystko przejdę? Nie mam bladego pojęcia.

Czy warto było wydać ten rok temu te 30 złotych? Oczywiście, że było! Również jak zaznaczyłem w tytule sprzęt ten sprawił mi przy pomocy swojej biblioteki gier więcej zabawy niż PS3, którego wartość pieniężna znacznie przekracza tą DSa. Teraz zamiast kupować PS4, porządnie rozmyślę zakup 3DSa, który dozbrajany jest do dziś w coraz to lepsze gry. W końcu jest spora szansa na to, że większość tytułów wydanych na współczesną generację konsol stacjonarnych, trafi też prędzej czy później na komputery, czego nie można powiedzieć o perełkach od Nintendo.

A co z samym sprzętem? Jak trzyma się DS po blisko dziesięciu latach działania, w tym roku w moich rękach? Konsolka ma czasem problemy z odczytem kartridży, ale poza tym nie ma żadnych kłopotów - wszystko działa jak należy. Pani awaryjności mówimy precz!

Z miejsca zatem zachęcam, żeby każdy kto czyta ten artykuł zainteresował się grami od Wielkiego N. Jeśli tęsknicie za czasami Pegazusa i grami, które sprawiały masę zabawy przy prostej grafice to prawdziwym duchowym spadkobiercą są właśnie gry wydawane na sprzęt Nintendo. Polecam przede wszystkim zakup DSa lub 3DSa, które będziecie w stanie zabrać ze sobą praktycznie wszędzie, a wraz z nimi bibliotekę cudownych gier przeznaczonych nie tylko dla dorosłych.

Rasgul
8 grudnia 2015 - 15:29