Rok rocka? Najlepsze albumy 2015 - fsm - 11 grudnia 2015

Rok rocka? Najlepsze albumy 2015

Spotify podsumowało mój muzyczny rok: ponad 87 tysięcy minut, ponad 850 różnych wykonawców i ponad 8,5 tysiąca różnych utworów. A to tylko w pracy, bo po dołączeniu muzyki słuchanej w domu z płyt czy też w samochodzie, na pewno wyjdzie więcej niż 100 tysięcy minut (czyli jakieś 70 dni!). Na bazie tego oto poziomu doświadczenia znowu zabiorę się za podsumowanie roku. Oto, czego słuchałem przez ostatnie 12 miesięcy, co z tego było fajne, a co było najlepsze. Zainteresowanych zapraszam!

O tym wszystkim jest mowa poniżej. Ale są też inne rzeczy...

Sporo dobrych rzeczy zaszczyciło swą obecnością moje uszy w mijającym roku, a patrząc na pozostałe rynkowe debiuty, raczej nic mnie już nie zainteresuje (może poza Baroness, ale tutaj nie spodziewam się ataku na podium), spokojnie mogę już podsumować wszystko to, co mi się podobało. Lista płyt, których słuchałem, jest całkiem spora, postaram się więc streścić wszystko w żołnierskich słowach

2015 znów był po części rokiem powrotów. Pierwsza duża premiera tego typu to oczywiście Blur i The Magic Whip. Album bardzo przyjemny, melodyjny i przebojowy, ale z jakiegoś powodu nigdy nie potrafiłem się przekonać do pana Albarna i kolegów na tyle, by dostrzec drzemiący w nich (podobno) geniusz. Bardzo porządna robota i zacny powrót. Później było oczywiście nowe Faith No More (ale o tym albumie później) i warty podkreślenia album grupy Failure. The Heart is a Monster to świetna płyta, skrojona dla fanów alternatywnego gitarowego grania, którzy tęsknią choćby za A Perfect Circle (posłuchajcie poniższego Counterfeit Sky - mniam!).

Następne na liście "podobało się, słuchałem sporo" są: Muse - Drones (3/4 zacnej płyty, 1/4 zapychaczy), Fear Factory - Genexus (zrobili to samo, co zawsze - dobrze pohałasowali) i P.O.D. - The Awakening (zaskakująco solidny koncept album z dobrą pracą gitar i bez wyraźnie słabszych kompozycji - pod warunkiem, że trawicie nu-metalowe pomioty). Jesień otworzył mi bardzo przyjemny, melancholijny (ale nie mroczny) album Riverside - Love, Fear and the Time Machine. I tak się jakoś złożyło, że jesienią aktywowała się u mnie polska scena muzyczna przynosząc kilka dobrych płyt. Dużo czasu spędziłem z Demonem i karłem grupy OCN, gdzie dobre, rockowe kawałki (Koniec, Wyrwać) zgodnie współistniały ze spokojnymi piosenkami (Nie czuję nic), później przyszedł czas na ciut za długą, ale dużo dojrzalszą niż debiut, bluesującą płytkę Love krakowskiego Clock Machine i nowe Lipali - Fasady. Pewnym zaskoczeniem okazała się druga solowa płyta Dawida Podsiadło. Nie, żebym nie wierzył w jego talent (wszak Curly Heads szczyci się rewelacyjnym debiutem), ale Annoyance and Disappointment wchodzi w uch tak lekko i swobodnie, tak czaruje, że nic, tylko kiwać głową z uznaniem (szczególnie przy Byrd i Son of Analog).

Zanim przejdę do najlepszych z najlepszych, jeszcze chwila wyliczanki: nowe The Dead Weather trochę mnie zawiodło, bo po świetnych singlach nie udało się tej płycie zatrzymać mnie na dłużej, Eagles of Death Metal powrócili po kilku latach milczenia i spreparowali album krótki, ale dosadny i dobrze bujający, zaś Foo Fighters ładnie pożegnali się z fanami (bo znowu robią sobie przerwę) oferując bardzo solidną EP-kę Saint Cecilia, która powinna wynagrodzić niektórym zawód po usłyszeniu Sonic Highways w zeszłym roku. A teraz danie główne, czyli albumy naj, naj i uzasadnienie, dlaczego są naj.

-(za) dużo słuchałem-

Faith No More - Sol Invictus

Ach, kontrowersja! Po niemal 2 dekadach trudno jest wrócić na szczyt. Według jednych Faith No More poległo podczas realizacji tego zadania według innych - udało się. ja jestem bardzo blisko tego pozytywnego spektrum. Sol Invictus to płyta bardzo udana, wyhodowana na tradycjach sprzed lat, a przy tym świeża i nowoczesna. Zawsze może być lepiej, ale jeśli wszystkie powroty po latach miałyby wyglądać właśnie tak, to byłbym przeszczęśliwy. Więcej w mojej recenzji.

Sonic Mayhem - Doomsday EP

Kojarzycie tę nazwę? Sonic Mayhem to jeden gość, który w 1997 roku zasłynął bardzo gitarową i agresywną ścieżką dźwiękową do Quake'a 2. Po latach wrócił do tworzenia muzyki pod własnym szyldem, a owocem pracy jest EPka Doomsday. Tutaj jednak sporadyczne gitary są ukryte pod tonami elektronicznych sampli i retro-rytmów, a całość wpisuje się w modne od pewnego czasu wskrzeszanie syntezatorowych klimatów. Nie bez przyczyny gościnny występ zalicza grupa Power Glove (soundtrack do Far Cry: Blood Dragon kojarzycie?). Dobra rzecz, do posłuchania za darmo choćby na Bandcampie.

Incubus - Trust Fall (Side A) EP

Po takiej sobie płycie If Not Now When? chłopaki zrobili sobie przerwę i wrócili z EP-ką (pierwsza z dwóch, choć teraz Side B podobno zmienia się już w pełnoprawny album), a dodatkowo w czerwcu zagrali pierwszy koncert w Polsce. Nic więc dziwnego, że ciągnąca się od 1999 roku sympatia dla Incubusa wzmocniła się po wydaniu albumiku. 4 kompozycje, z których tylko jedna może budzić grymas, to naprawdę dobry wynik. Sporo tanecznej energii, pulsującego basu i absolutnie cudowny, długi utwór tytułowy. Niech to będzie zwiastun powrotu do dawnej formy!

- --wyróżnienie (a.k.a. prawie najlepsze)-- -

Archive - Restriction

Wchodzimy do albumowej ekstraklasy. Archive w Polsce jest uwielbiane, choć głównie dzięki starszym albumom, na których prym wiodą długie, progresywne, kilkunastominutowe potwory. Restriction jest zdecydowanie bardziej piosenkowe, choć utwory zostały połączone w fajne sekwencje: zaczyna się dynamicznie (3 kawałki, w tym doskonały Kid Corner), potem chwila spokoju na kolejne 3 piosenki, w środku jest typowo archivowe granie (Riding in Squares, Ruination i Crushed tworzą coś jakby trylogię), mamy jeszcze jeden melancholijny oddech i znowu dynamiczny finał. Przemyślana płyta, a głos Holly Martin to świetny nabytek do kolektywu!

Marilyn Manson - The Pale Emperor

Marilyn Manson długo wracał do dawnej formy i dopiero styczniowa premiera płyty The Pale Emperor udowodniła, że tylko współpraca ze zdolnym kompozytorem pozwala Mansonowi wydobyć z siebie właściwy poziom kreatywności. Zanurzona z beczce z bluesem płyta to 10 kompozycji, z których tylko jedna jawi się jako słabsza rzecz - pozostałe 9 to dobry przykład delikatnej zmiany stylu w służbie sztuki. Udała mu się ta płyta bez dwóch zdań. Warto sięgnąć i, ewentualnie, przeczytać recenzję.

The Prodigy - The Day is My Enemy

Gdzieś tam wcześniej napisałem, że 2015 to rok powrotów. Na nowe The Prodigy czekaliśmy 11 lat 6 lat, a otrzymana wiosną płytka The Day is My Enemy większości słuchaczy wynagrodziła anielską cierpliwość. Ten muzyczny wehikuł czasu do drugiej połowy lat 90-tych został naznaczony na tyle dużą dawką energii, szaleństwa i nowoczesnych zagrywek, że dumnie pręży swą elektroniczną pierś i bez strasznego wstydu spogląda na wciąż najlepsze w dyskografii grupy The Fat of the Land. Tak czułem kilka miesięcy temu, tak czuję nadal.


-    - -- ---3 płyty roku 2015--- -- -    -

Puscifer - Money Shot

Uwielbiam Maynarda Keenana, nadal cierpliwie czekam na nowego Toola, i jako fan z wielką przyjemnością zabrałem się za odkrywanie albumu Money Shot. I nawet jeśli Puscifer jawił się jako poboczny projekt, odskocznia od głównej działalności, by nie rzec "muzyczny żart", to od dłuższego czasu wiadomo, że tak nie jest. To dojrzały zespół, który ma dużo do powiedzenia, a z każdą kolejną płytą udowadnia, że wyszedł z cienia A Perfect Circle i Toola. Nieprzyzwoicie ładna płyta, w sam raz na jesień. Z całego serca polecam!

Celldweller - End of an Empire

Niespodzianka! Znacie tego wykonawcę? Na pewno trafiliście na jego Switchback na soundtracku do NFS Underground, oraz mnóstwo muzyki użytej w zwiastunach. W skrócie: gigabajt elektroniki i sampli, dwie kilotony gitar, sporo bębnów żywych i wirtualnych oraz solidny wokal. Pełnoprawny, długometrażowy debiut Celldweller zaliczył w 2003 roku (świetny album) i od tego czasu pozostaje ordynarnie płodnym artystą, choć przez te kilkanaście lat zrobił równie dużo rzeczy udanych, jak i tych zupełnie nie. Na szczęście jednak w tym roku dostaliśmy End of an Empire, płytę wyśmienitą!

Album był wydawany w rozdziałach (pierwszy pojawił się jeszcze jesienią 2014 roku). Co kilka miesięcy pojawiał się zestaw: dwa długie, pełne utwory i trzy instrumentalno-narracyjne przerywniki, którym towarzyszyła masa remiksów. A w listopadzie Celldweller zrobił fanom niespodziankę i wydał rozdziały jako jedną całość, którą wzbogacił o nowe kawałki i ułożył w nową historię (bo to jest historia: przyszłość, roboty, bunt i takie tam). Bardzo dużo razy przesłuchałem ten album i choćby z tego powodu, że nie znudził mi się żaden fragment z tej całej, w sumie niemal dwugodzinnej (!) opowieści, zasługuje na podium. Optymalna dawka agresji i ambicji - sprawdźcie powyższej wstawiony utwór tytułowy lub New Elysium, ewentualnie którykolwiek ze smakowitych instrumentali.

Daniel Pemberton - The Man from U.N.C.L.E. OST

I na koniec rzecz, której bym się nie spodziewał umieścić na tak istotnym miejscu. Jedną z trzech najlepszych płyt tego roku jest według mnie rewelacyjny soundtrack do przyjemnego filmu The Man from U.N.C.L.E. Daniel Pemberton to kompozytor, który przebojem wdarł się na mój muzyczny horyzont. Jego utwory idealnie pasują do klimatu filmu i są perfekcyjnymi kompanami dla świetnie dobranych utworów z lat 60-tych, które stanowią jakieś 50% składu tego wydawnictwa. I tak na dobrą sprawę nie trzeba nawet oglądać filmu, by docenić muzykę. Gdyby ktoś mnie zapytał przed premierą filmu, czy lubię stary brazylijski funk-jazz, to bym spojrzał zdziwionym okiem i po cichu stwierdził "nie znam". A teraz znam. I podoba się! Koniecznie posłuchajcie Jimmy, Renda se oraz Laced Drinks. Poezja, powiadam!

A co u Was grało przez ostatnie 12 miesięcy?

fsm
11 grudnia 2015 - 12:27