'Spotlight' czyli o pedofilskim skandalu w Kościele - promilus - 4 lutego 2016

"Spotlight", czyli o pedofilskim skandalu w Kościele

"Kod da Vinci", "Dogma", "Ostatnie kuszenie Chrystusa", to tylko niektóre z filmów oprotestowanych przez Kościół. Podobny los czeka zapewne "Spotlight" - jeden z oscarowych faworytów opowiadający o księżach pedofilach ukrywanych przez swoich zwierzchników. Tym razem mamy do czynienia z obrazem opartym na prawdziwej historii, co pewnie nie przeszkodzi krytykom w bojkotowaniu produkcji McCarthy'ego.

Trzeba zaznaczyć, że pisząc o takich filmach jak ten nie da się nie popaść w publicystyczny ton - w jakimś stopniu oderwany od standardowej recenzji. Temat jest mocno kontrowersyjny, a i sami twórcy nie kryją się ze swoim komentatorskim zacięciem. Mają swoja wizję tej historii, swoją tezę, więc sami wywołują dyskusję.

"Spotlight" to historia nie tylko o skandalu pedofilskim, ale także o dziennikarstwie śledczym, a gdzieś w tle - schyłku dziennikarstwa w ogóle. Rzecz dzieje się na przełomie XX i XXI wieku. Do siedziby bostońskiej gazety przychodzi nowy właściciel. Zaprasza na rozmowę pracowników działu śledczego i zadaje standardowe pytania, o to czym się zajmują. Ci opowiadają jak to pracują nad jednym tekstem wiele miesięcy. Dzisiaj to luksus, kilkanaście lat temu było to jeszcze standardowe. Film tylko wspomina o ucieczce reklamodawców do Internetu i szybszych, niekoniecznie sprawdzonych, informacjach. Dzisiaj wyglądałoby to zgoła inaczej i może nikt nie odkryłby skandalu pedofilskiego, bo dziennikarze zajmowaliby się dostarczaniem infotainmentu, a nie śledztwem.

Skupmy się jednak na pedofilach, bo druga perspektywa mało kogo obchodzi. "Spotlight" to "ten film o pedofilach w Kościele", a nie "ten film o dziennikarzach śledczych". Cóż. Jesteśmy w Bostonie. Dziennikarze prowadzą śledztwo, które ma pokazać nie tylko księży pedofilii, o których wszyscy wiedzą, że są jak te czarne owce. Dążą do opisania jak na skandale reagują wysoko postawione osoby w kościelnej hierarchii. Z pojedynczych osób przeskakują na całą instytucję. Materiały, które udaje im się zebrać są nawet poważniejsze niż na początku mogli przypuszczać. W "Spotlight" nie ma efekciarstwa i dosłowności. O wszystkim się tylko mówi. Na początku formuła może odrzucić, ale z czasem, gdy śledztwo pokazuje z jak poważną sprawą mamy do czynienia, ogląda się coraz lepiej. Może nawet trochę jak thriller. Same dialogi to nie Tarantino z ironią i czarnym humorem. Nie jest to też Sorkin ("The Social Network", "Newsroom") z milionem słów na minutę - zawsze w ruchu. Tutaj mamy zwyczajne, realistyczne rozmowy, bez efekciarstwa i błyskotliwych ripost w co drugim zdaniu. Aktorzy rzadko mają szanse popisać się ekspresją, ale też nie jest to zarzut wobec nich. Postawiono na realizm - i tyle, bo gwiazd tu nie brakuje. Na czele jest Michael Keaton, który odrodził sie w "Birdmanie" i nadal pracuje na nową karierę. Partneruje mu Rachel McAdams, którą mogliśmy ostatnio oglądać w drugim sezonie "Detektywa". Jest też Mark Ruffalo ze swoimi dziwnymi minami oraz John Slattery, czyli Roger z "Mad Men". Wiedzieliście, że ma dopiero 53 lata? Te siwe włosy. Wygląda na to, że każdy kraj ma swojego Huberta Urbańskiego.

Publicystyczne zacięcie twórców miesza celne obserwacje z łopatologicznym wykładaniem swojej wizji świata. Mamy realistycznie pokazany mechanizm działania kościelnej hierarchii, która w imię obrony własnego dobrego imienia zamiata pedofilskie oskarżenia pod dywan, z molestowanymi podpisuje ugody, a samego księdza co najwyżej przenosi na inną parafię. Uzasadnienie zawsze to samo: nie można pozwolić by czarne owce zepsuły opinię tak wielkiej instytucji, która czyni przecież tyle dobra. Przez wiele lat przyklaskiwały temu także rodziny molestowanych i całe lokalne społeczności. Kościół był nie do ruszenia. Ci z sercem bardziej po prawej stronie wyrażą zadowolenie, a oburzą się antyklerykałowie. Teraz odwróćmy sytuację. Gwałty w Niemczech w sylwestrową noc i milczenie mediów, by nie psuć opinii imigrantom. Media najwyraźniej miały serce po lewej stronie, a ci drudzy (którzy wcześnie zrozumieliby postępowanie kościoła) krzyczą o cenzurze. Hipokryzja rządzi światem.

"Spotlight" ze swoją publicystyką wypada jednak czasem blado i brzmi jak propagandowy film. W jednej ze scen dziennikarka pyta molestowanego, czy wśród ofiar były dziewczynki, na co ten odpowiada formułką, że naturalnie, nie można pedofilii łączyć z homoseksualizmem. Z tego, co przedostaje się do mediów wynika, że zdecydowanie częściej molestowani są mali chłopcy, a nie dziewczynki, ale oczywiście trzeba zachować absurdalną poprawność polityczną i nikt, kto nie chce zostać potępiony, tego głośno nie powie.  Naturalnie, mówienie że geje to pedofile jest, delikatnie mówiąc, nadużyciem, ale nie zmienia to faktu, że księża częściej wybierali chłopców. Tylko tyle.

Obrazu grozy dopełniają napisy końcowe, gdzie została umieszczona lista z miastami, w których miały miejsce duże skandale pedofilskie związane z Kościołem. W filmie brakuje kogoś w stylu "dobrego Niemca" z "Pianisty". Każdy wie, że nie brakuje porządnych księży. Gdyby zdecydowali się pokazać chociaż jednego, który walczy z pedofilią, to wybroniliby się przed zarzutem szkalowania kościoła. A tak...

"Spotlight" walczy o kilka Oscarów w najważniejszych kategoriach. Nie wiem do końca za co zostały przyznane nominacje aktorskie, bo role były stosunkowo nudne. Ciekawie jest zaś w kategorii za najlepszy film. Można odnieść wrażenie, że twórcy postawili akademię filmową pod ścianą. Jeśli nie przyznają nagrody, to będzie afera, że Kościół ma wielkie wpływy, zabrakło im odwagi jak niektórym osobom w filmie itd. Jeśli przyznają to będzie afera, że szkalują tak szlachetną instytucję i tylu dobrych księży, uogólniają itd. Debata, tak czy inaczej, będzie trwała. Moim zdaniem: dobry film, ale nie na Oscara.

7/10

promilus
4 lutego 2016 - 22:04